
Szymon Piegza, Onet: Więzień z epilepsją ma gorzej?
Zdecydowanie. Jest problemem i to dosłownie dla wszystkich.
Jakie miał pan problemy?
Zaczęły się już w momencie zatrzymania. To był poniedziałek. Nigdy nie zapomnę tego dnia. Dzwonek do drzwi, wchodzą policjanci i mówią, iż mają nakaz doprowadzenia mnie do aresztu na sześć miesięcy. Nie miałem pojęcia, o co chodzi. Nigdy nie zostałem choćby przesłuchany.
Za niewinność nie wsadzają.
Mnie „zawinęli” za artykuł 286 Kodeksu karnego.
Oszustwo.
Jestem realizatorem filmowym i miałem kręcić wesele. Dzień przed, córka na treningu siatkówki złamała rękę i była operowana. Przeprosiłem parę młodą, iż niestety nie mogę nagrywać, ale zaproponowałem zastępcę.
Oni się zdenerwowali i znaleźli w końcu kogoś innego. Ja to całkowicie rozumiem, bo sam miałem wesele. Wiem, iż to są wielkie emocje, a ja dałem ciała.
I zgłosili sprawę na policję?
Postępowanie toczyło się bez mojej wiedzy. Nie zostałem przesłuchany ani zawiadomiony. Wyrok był zaoczny. Od tych funkcjonariuszy, którzy mieli mnie doprowadzić, dowiedziałem się tylko, z jakiego artykułu jest wyrok i który sąd go wydał. Do dziś nie otrzymałem odpisu wyroku i uzasadnienia.

Od 20 lat choruje na padaczkę i nagle trafił do więzienia. „Tam zaczęły się większe problemy”
Chory na padaczkę trafił do więzienia. „Tam zaczęły się większe problemy”
Jak w „Procesie” Franza Kafki.
Dalej było jeszcze ciekawiej. jeżeli zatrzymany ma problemy ze zdrowiem, na coś choruje, to policjanci muszą zawieźć go do szpitala na badanie, czy może odbywać karę. Całe badanie wyglądało tak, iż do radiowozu przyszedł lekarz. Założył mi pulsometr na palec. Zapytał, czy dobrze się czuję. Na tym się skończyło.
Później, jak już byłem w więzieniu, w karcie ze szpitala przeczytałem, iż byłem pod wpływem alkoholu i zachowywałem się agresywnie. Ja od kilkunastu lat nie piję alkoholu! A takie adnotacje bardzo nie pomagają skazanemu.
Dlaczego?
Ponieważ oznaczają tylko, iż należy taką osobę wysłać na terapię od uzależnień. W tym przypadku terapie związane z agresją i alkoholizmem.
Jak trafia się do więzienia, to od razu ląduje się na „przejściówce”, czyli celi, w której czeka się na komisję, która określa, czy więzień ma być np. na „zamku”, czyli całkowitym zamknięciu, czy np. na „półotworku”, czyli więzieniu półotwartym z szansą na pracę, czy przepustki. Na „przejściówkach” przez siedem dni nie miałem żadnego kontaktu z rodziną. Po tym dostałem informację, iż mam widzenie z rodzicami. Niesamowite emocje!
Przypuszczam, iż chciał pan jak najszybciej opuścić zakład.
Żona znalazła adwokata, który pisał pisma, iż jestem chory, iż mam pracę, rodzinę, kredyty, iż to mój pierwszy wyrok itd. Nie udało się. Nie chcieli mi dać choćby „bransolety”, czyli systemu dozoru elektronicznego. Podczas posiedzenia w tej sprawie sędzia nie dopuścił mnie choćby do zdania. Całe to posiedzenie trwało pięć minut.
Mówił pan, iż miał pan same problemy przez padaczkę.
Od 20 lat choruję na epilepsję. Biorę leki, wszystko mam potwierdzone w papierach. Od samego początku zgłaszałem to na Służewcu i prosiłem na komisji o jakąś spokojną celę. Na początku w „przejściówce” trafiłem do chłopaka, który był narkomanem. W zakładzie szybciej dostaniesz narkotyki niż porządne lekarstwa.
Przy okazji nie dbał o higienę, przez to zalęgły się u nas wszy i pluskwy. Jak prosiłem o zmianę, to usłyszałem, iż to nie jest hotel i żebym siedział cicho, bo osadzony nie może sobie wybierać, gdzie chce siedzieć.

Areszt Śledczy Warszawa-Służewiec
Od razu traktowali pana jak największego przestępcę.
Kiedy dezynfekowali naszą celę, to wysłali nas do łaźni. Tam wcale nie było lepiej. Nie mogliśmy się choćby umyć, bo łaźnia na warszawskim Służewcu jest tylko dwa razy w tygodniu: środy i soboty. Po komisji więziennej trafiłem na oddział zewnętrzny do Bemowa przy ul. Kocjana. Tam zaczęły się moje większe problemy.
Dlaczego?
Dostałem dobrą opinię u wychowawcy, przyszły też bardzo dobre opinie na mój temat z zewnątrz. Z tego, co wiem, to choćby domy dziecka i kluby sportowe, dla których nagrywałem filmy, potwierdzili, iż ja jestem człowiekiem godnym zaufania.
Wtedy wychowawca stwierdziła, iż powinienem iść do pracy i wystawiła mi skierowanie do „SOS”, czyli serwisu opon samochodowych, w którym naprawiają więzienne auta. I tu pojawił się pierwszy problem, bo człowiek z epilepsją nie może pracować przy ciężkich maszynach. Lekarz powiedział wprost: „panie Łukaszu, pan nie może pracować, ja nigdzie poza teren zakładu karnego pana nie wyślę, bo w przypadku ataku padaczki nikt nie będzie za pana odpowiadał”. Więc dostałem „blachę” na pracę wolnościową.
Blachę na pracę wolnościową?
Zakaz. Praca na wolności to najlepsza okazja, żeby jakoś wyrwać się z zakładu, sumiennie pracować, kara płynie wtedy szybciej. Ja nie miałem na to szans. Nie chciałem, żeby wszyscy traktowali mnie, jak problem, więc cały czas występowałem o zgodę na pracę.
Tak trafiłem do Okręgowego Inspektoratu Służby Więziennej na ulicę Wiśniową w Warszawie. Nie było łatwo się dostać, bo pracują tam dyrektorzy i ludzie na wyższych stanowiskach. To było miejsce, gdzie nie wymagali badań lekarskich. Trzynastego dnia, jak zawsze wróciłem po godz. 16 z pracy, zjadłem obiad i poszedłem na palarnię. W zakładzie karnym na Bemowie nie wolno palić pod celą. Wracając, dostałem ataku padaczki.
Więzień dostał ataku padaczki. „Nikt nie wezwał karetkę”
Pierwszy atak w zakładzie?
Drugi, pierwszy był bardzo łagodny i spokojny.
Na szczęście tym razem byłem z kolegą, któremu często powtarzałem, iż mam padaczkę i tłumaczyłem, co trzeba w takiej sytuacji zrobić. Podtrzymywał mi głowę, żebym jej nie rozwalił o podłogę. Co najciekawsze, zakład nie wezwał do mnie karetki, chociaż powinien.
Dlaczego tego nie zrobił?
Nie wiem, ale podejrzewam, iż znowu chodziło o to, iż mieliby same problemy. W takiej sytuacji powinni mnie wysłać do szpitala na obserwację, a ze mną jednego funkcjonariusza, który by mnie cały czas pilnował. Przy tym jest cała masa papierów i formalności.
Może po prostu strażnicy widzieli, iż nic panu się nie stało?
To może jest ich metoda. Jako osadzony po ataku padaczki, podali mi papier do podpisania, iż wszystko jest OK i nie potrzebuje karetki. Problem polega na tym, iż po ataku jesteś nieprzytomny i nie rozumiesz, co mówisz. Dopiero po dłuższej chwili odzyskujesz sprawność myślenia i dochodzisz do siebie. Ale oni o tym nie wiedzieli.
Według mnie żaden funkcjonariusz nie jest przeszkolony na wypadek ataku padaczki u osadzonych. choćby jeden z nich mi powiedział, żebym się nie dziwił, iż oni nie wiedzą, co ze mną zrobić, bo w całym zakładzie na Bemowie jestem jedyny, który ma padaczkę.

Wychowawczyni, jak szła po „prostej”, czyli więziennym korytarzu, to potrafiła rzucić od mnie: „Tylko nie dostań znowu padaczki, bo nikt cię tu nie będzie ratował”.
Wydaje się to mało prawdopodobne, żeby Służba Więzienna nie wiedziała, co robić z więźniem z padaczką.
Inna sprawa to problem z lekami. Od samego początku zatrzymania moja żona pisała listy i wnioski do dyrektora zakładu, by zgodzili się na dostarczenie mi leków. Dokładnie takich i w takiej dawce, które przyjmuję od 20 lat i które działają. Chodziło o Depakine Chrono 300, bo zakład karny nie ma oryginalnych leków.
Ale chyba coś jednak podają?
Zamienniki, które niestety nie są skuteczne. choćby mój neurolog, który opiekuje się mną od lat, pisał do zakładu, iż naprawdę to ważne, żebym przyjmował akurat ten lek. Oczywiście zakład karny nigdy się na to nie zgodził.
Jeden gość nie dostał swoich leków na serce i w zakładzie się „zawinął”, bo dostał zawału. Zresztą „na kącie”, czyli w więziennej toalecie znalazł go mój kolega. Przypuszczamy, iż tej sprawie też ukręcili łeb.
A pana sprawie ukręcono łeb?
Niedługo później opuściłem Bemowo. Zawołał mnie oddziałowy i mówi: „pakuj mandżur, jedziesz na Służewiec”. To było dokładnie w tym samym dniu, kiedy sąd apelacyjny rozpatrywał moje odwołanie od negatywnej decyzji w sprawie „bransolety”.
Skoro mnie wezwali, to pomyślałem, iż odwołanie zostało rozpatrzone dla mnie pozytywnie i wychodzę na wolność, tzn. dostanę szansę odbycia pozostałej kary w SDE. Dopiero na Służewcu dowiedziałem się, iż to chodziło o zdrowie. Już wtedy byłem mniej niż w „połówce”, czyli w połowie odbywania kary.
Już pan wcześniej był w zakładzie na Służewcu, więc pewnie powitali pana z otwartymi ramionami.
Niezupełnie. Od razu miałem rozmowę z wychowawczynią, która powiedziała, iż tutaj wszyscy pracują i iż ona kieruje mnie do pracy w Poczcie Polskiej, gdzie jest system zmianowy, łącznie z nockami. Odpowiedziałem, iż mam padaczkę i nie mogę pracować w nocy. Stwierdziła, iż jeżeli odmawiam pójścia do pracy, to trafię na „zamek”, czyli zamknięte cele. Tam się wychodzi tylko raz dziennie na spacer.
Trochę się wystraszyłem, bo nie chciałem być tym, który znowu robi problemy. Poza tym, chciałem żyć w zgodzie ze strażnikami, bo zależało mi na przykład na widzeniach z żoną i dziećmi. Koś, kto robi same problemy, jest inaczej traktowany.
Jak inaczej?
Na przykład w każdej chwili dyrektor zakładu może podjąć decyzję, żeby wysłać go gdzieś na drugi koniec Polski. Lepiej się nie narażać.
I poszedł pan do pracy na poczcie.
Skierowanie do tej konkretnej pracy podpisał mi ten sam lekarz, który wcześniej dał mi „blachę na SOS”. choćby mnie nie przebadał, tylko rzucił, żebym podpisał dokumenty. Widocznie stwierdził, iż ta robota nie jest taka ciężka. Miało nie być ciężko, a jakoś po miesiącu nabawiłem się przepukliny.
I kolejne problemy?
Kolejny absurd. W służbie medycznej na Służewcu powiedzieli mi, iż najbliższa wizyta u chirurga jest na lipiec. Jak to na lipiec, jak w kwietniu mnie już tutaj nie będzie, bo skończy mi się kara?
Mało tego, jeszcze w grudniu lekarz pierwszego kontaktu, gdy dostałem tego pierwszego delikatnego ataku padaczki, wpisał mi pilną konsultację neurologiczną. Tego oczywiście też nie było, bo w zakładzie karnym nie ma neurologa.

Areszt Śledczy w Warszawie-Służewcu
Chory osadzony jest zostawiony samemu sobie?
Jest takie więzienne powiedzenie: „Kto nie umarł, ten zdrów”.
Pamiętam moją rozmowę z panią psychiatrą, która przyjechała zamiast neurologa. Jak tylko dowiedziała się, iż w moim stanie pracuję fizycznie, to zrobiła wielkie oczy i wpisała czerwonymi literami w karcie pacjenta, iż mam zakaz pracy na poczcie, a w szczególności na nocnej zmianie.
Od razu zrobiła się wielka afera i znowu dla zakładu stałem się pasożytem, który nie zarabia pieniędzy. I zaczęły się „podjazdy” do mnie.
Na czym polegają „podjazdy” w zakładzie?
Na przykład wychowawczyni, jak szła po „prostej”, czyli więziennym korytarzu, to potrafiła rzucić od mnie: „Tylko nie dostań znowu padaczki, bo nikt cię tu nie będzie ratował”. Albo kazała oddziałowemu rozbierać mnie prawie do naga i sprawdzać, czy naprawdę mam tę przepuklinę, czy wymyślam. Mój stan zdrowia oceniała osoba, która w ogóle nie miała do tego kompetencji i prawa. Chodziło o to, żeby mnie upokorzyć.
Każdy, kto był w takim miejscu, wie, iż napisanie skargi przez osadzonego na funkcjonariuszy oznacza transport w Polskę i nie wiadomo, do jakiegoś więzienia się trafi. Walka o swoje prawa w zakładzie karnym, pisanie pism, czy telefony do rzecznika praw obywatelskich to jest mit.
Pan też pisał skargi.
Ale już z wolności. Pisałem na różne adresy: Centralny Zarząd Służby Więziennej, Ministerstwo Sprawiedliwości, Rzecznik Praw Obywatelskich, Naczelna Izba Lekarska. Żadnej pomocy nie dostałem. Okręgowy Inspektorat Służby Więziennej w Warszawie, uznał, iż na skargę jest już za późno. Bo na skargę przysługuje tylko siedem dni. Przecież to jest chore!
Upominanie się o swoje prawa w więzieniu to jest walka z wiatrakami. Inna sprawa, iż chory z padaczką też ma ciężko u współosadzonych.
Dlaczego?
Bo ja nie powinienem spać na górze. Ale w więzieniu nikt nie chce spać na górze. Raz trafiłem do takiej celi, w której na wejściu usłyszałem: „mamy wyj****e, iż masz padaczkę, wciągaj się na górne kojo i koniec. Nie radzę ci się pluć do wychowawcy, bo inaczej z tobą zatańczymy”.
Musiałem się męczyć przez półtora miesiąca i prawie w ogóle nie spać. W pracy już nie dawałem rady. Bałem się zgłosić, bo wiadomo, iż donoszenie na innych nie jest tam mile widziane.
Chory na padaczkę trafił do więzienia. „Resocjalizacja nie istnieje”
Pan mówi, iż resocjalizacja w więzieniu również nie istnieje.
O tym już nie raz mówiła wiceministra Maria Ejchart. Jak siedziałem, to funkcjonariusze przynieśli nam „Rzeczpospolitą” z wywiadem z nią. Poprzednia władza twierdziła, iż w zakładach pracuje choćby 96 proc. osadzonych. Pani Ejchart, która odpowiada za więziennictwo, sprawdziła to dokładnie i oczywiście to nie jest prawda.
Widziałem to na własne oczy. Miałem skierowanie do pracy, chociaż przez padaczkę nie mogłem pracować. Niektórzy podpisywali mi kwity, iż chodzę do pracy, a ja w tym czasie myłem „prostą” albo łaźnie. To była moja praca, a więc ta liczba 96 proc. to zwykłe oszustwo. Wychodzenie na zewnątrz też nie jest żadną resocjalizacją, tylko zarabianiem pieniędzy na służbę więzienną. Każdy, kto wyjeżdża do pracy, oddaje 60 proc. swojego wynagrodzenia.

Wiceministra sprawiedliwości Maria Ejchart
Pani wiceministra Ejchart odwiedzała więzienia, osobiście robiła kontrole.
To był cyrk, a nie kontrole. Pamiętam jej wizytę na warszawskim Służewcu, bo akurat siedziałem w tym czasie. Wcześniej w zakładzie było wielkie sprzątanie, szorowanie murów, podłóg, latanie z kerszerami. A normalnie tam szczury biegają i wszyscy o tym wiedzą.
Druga sprawa, iż na Służewcu „otworek” nie jest wcale otwarty 24h, tylko o godz. 18 cele są zamykane. Dlatego, iż pod celą jest „kąt”. Jak wracaliśmy z poczty ze zmiany 15-23, to nie mogliśmy iść na łaźnie się choćby umyć, tylko robiliśmy to w miskach, pod celą. Wiele procedur jest łamanych, ale nikt specjalnie się tym nie przejmuje. Teraz się tylko uśmiecham, gdy widzę, iż zakład na Służewcu ma odwiedzać Helsińska Fundacja Praw Człowieka.
Ministerstwo nie wie, iż jest aż tak źle?
Zakładam, iż może nie wiedzieć. Pani Ejchart w naszym zakładzie spotkała się pewnie z samymi dyrektorami, którzy nie mogli się nas nachwalić. Niech spotka się z osadzonymi, wtedy naprawdę się dowie, jak jest. Albo niech przyjedzie do zakładu w dniu, w którym ma tam trafić pedofil.
Słyszałem to na własne uszy, jak reagują więźniowie. Krzyk w całym zakładzie jest taki zwierzęcy, iż to naprawdę jest przerażające. Ja też nienawidzę tych, którzy krzywdzą dzieci, ale w więzieniu naprawdę nie mają życia.
Pan odsiedział całą karę sześciu miesięcy, a po wyjściu postanowił pan pomagać.
Założyłem grupę „Więzienne historie” i zbieram podobne przypadki, jak mój. Do dziś mam kontakt z niektórymi chłopakami z zakładu. To często są naprawdę porządni ludzie, którzy popełnili pewne błędy w życiu.
Uważam, iż trzeba o tym mówić głośno, bo tylko tak można pomóc tym, którzy są w środku i zasługują na uczciwą resocjalizację. Na własnym przykładzie widzę, jak bardzo to jest dziś skompromitowane i nieskuteczne. jeżeli nie zmieni się system, to ludzie, którzy trafiają do więzień też nigdy się nie zmienią.
Chcesz porozmawiać z autorem? Napisz: [email protected]
Czytaj inne artykuły tego autora tutaj.