Siedziałam przy kuchennym stole, popijając poranną kawę, gdy telefon zadzwonił z nieznanego numeru. Była 7:30 rano, a ja, 58-letnia Agnieszka, jeszcze nie otrząsnęłam się po nocnej zmianie w piekarni.
"Signora Agnieszka?” - usłyszałam kobiecy głos z włoskim akcentem. Zaskoczona, potwierdziłam, a kobieta dodała cicho: "Jestem Maria, żona pana Jana. Trafił do szpitala z zatruciem, a ja znalazłam twój numer w jego rzeczach”.
Kubek wypadł mi z rąk i roztrzaskał się na podłodze. Mój mąż, Jan, 60-letni kierowca tira, który od 20 lat jeździł po Europie, miał drugą rodzinę - we Włoszech. Nie miałam pojęcia, iż przypadkowe połączenie telefoniczne obnaży kłamstwo, które zniszczyło moje życie.
Nasze małżeństwo zaczęło się 30 lat temu w małej miejscowości pod Wrocławiem. Jan był przystojnym mężczyzną z pasją do ciężarówek, a ja, młoda piekarzowa, zakochałam się w jego opowieściach o trasach i wolności.
Mieliśmy dwoje dzieci, dom z ogrodem pełnym róż i rutynę, którą kochałam - jego powroty z drogi, zapach oleju silnikowego na jego kurtce, wspólne kolacje przy stole z ceratowym obrusem.
Ale od 20 lat coś się zmieniło. Jan zaczął jeździć częściej do Włoch, wracał zmęczony, milczący. Tłumaczył, iż to nowe zlecenia, dłuższe trasy. Ja, zajęta pracą i wychowaniem dzieci, nie wnikałam. Nigdy nie przyszło mi do głowy, iż za tymi wyjazdami kryje się drugie życie.
Po tamtym telefonie z Włoch świat mi się zawalił. Maria wyjaśniła, iż Jan trafił do szpitala w Sienie z poważnym zatruciem pokarmowym po nieświeżym posiłku na trasie. W jego rzeczach znalazła mój numer i postanowiła zadzwonić, nie wiedząc, co powiedzieć.
Dodała, iż od 20 lat żyją razem w małej wiosce koło Sieny, iż mają 18-letnią córkę, 15-letniego syna i 12-letnią córkę. "Nie chciałam cię skrzywdzić, ale musiałam to powiedzieć” - szepnęła, a ja opadłam na krzesło, patrząc na rozlaną kawę - jakby ktoś rozlał moje życie.
Dzieci, już dorosłe, były w szoku. "Jak to możliwe, mamo?” - pytała córka, Agnieszka, a syn, Tomek, milczał, zaciskając pięści. Ruszyłam do jego rzeczy w domu, by poszukać śladów. W starej torbie podróżnej znalazłam plik zdjęć - Jan z Marią i trójką dzieci na tle toskańskich wzgórz, on z wózkiem, on z dziewczynką na ramionach.
Były daty - sprzed 18 lat, 15 lat, 12 lat. Czułam, jak pęka mi serce, patrząc na każde z nich. Obok leżały rachunki za dom w Italii, zapisane w euro, i krótka notatka od Marii z podziękowaniem za "nasze ciche życie”. Jan prowadził podwójne życie, a ja byłam ślepa.
Przez tygodnie nie mogłam jeść ani spać. Wspominałam jego uśmiech, gdy wracał z trasy, jego opowieści o ładnych włoskich miasteczkach, które teraz nabrały nowego znaczenia. Czułam gniew, ale i wstyd - jak mogłam nie zauważyć?
Dzieci namawiały mnie, by jechać do Italii, zobaczyć, co jest prawdą. Po długim wahaniu wsiadłam w samolot. W Sienie czekała na mnie Maria - drobna kobieta z siwymi pasmami, o smutnych oczach. Przywitała mnie w milczeniu, zapraszając do domu z czerwonej cegły, pełnego zdjęć Jana.
Maria opowiedziała, jak się poznali - on utknął z ciężarówką w jej wiosce, ona pomogła. Zrodziła się miłość, ale Jan wrócił do Polski, do mnie. Po roku wrócił do niej, obiecując, iż to tymczasowe. Zostawił ją z pierwszym dzieckiem, a potem regularnie wracał, budując drugą rodzinę.
"Nie wiedziałam o tobie aż do teraz” - wyznała, pokazując mi szpital, gdzie Jan dochodził do zdrowia. Odwiedziłam go - leżał blady, z kroplówką, i patrzył na mnie z mieszanką wstydu i ulgi. Nie podniosłam głosu. Po prostu zapytałam: "Dlaczego?”. Odpowiedział cicho: "Bałem się cię stracić, ale nie umiałem wybrać”.
Nie obwiniałam Marii - ona też była ofiarą jego kłamstw. Zaproponowałam jej pomoc w opiece nad dziećmi podczas jego rekonwalescencji, a ona zgodziła się na kontakt. Moje dzieci, choć zszokowane, zaczęły pisać do swoich przyrodnich braci i sióstr.
Nie jestem już tą samą Agnieszką - straciłam zaufanie do Jana, ale zyskałam nową rodzinę. Prawda wyszła na jaw przypadkiem. Złamała mnie, ale też dała siłę, by żyć dalej, niezależnie od jego decyzji.