Dlaczego nas to spotyka?

gospodyni.com.pl 2 dni temu
Aktualności

Z jakich powodów tak trudno brać nam odpowiedzialność za siebie? Czy rzeczywiście szczęścia można się nauczyć i jak bardzo potrzebujemy dziś psychologów? O tym wszystkim z Elżbietą Grabarczyk-Ponimasz, psychologiem, terapeutką uzależnień, psychotraumatolożką, mediatorką i autorką książki „Dlaczego mnie to spotyka”, rozmawia Karolina Kasperek.

Karolina Kasperek: Terapeutka, specjalistka, ale psycholog, a nie psycholożka, jak usłyszałam w jednym z podcastów z Panią. Ten feminatyw jednak źle brzmi?

Elżbieta Grabarczyk-Ponimasz: To pewnie była rozmowa z dziennikarzem Tomkiem Słodkim o asertywności. Odkąd skończyłam przed ćwierćwieczem studia psychologiczne, zawsze nazywałam się psychologiem. Tak się tytułowałam, tak o moim zawodzie mówiono. Coraz częściej jednak dowiadywałam się, iż takie właśnie zawodowe określanie się to faux pas. I dotyczyło to nie tylko Warszawy, ale i wielu innych miejsc. Kiedyś redakcja poprosiła mnie o tekst i w notce biograficznej napisałam, iż jestem psychologiem, mediatorką, terapeutką uzależnień. I wtedy „psychologa” poprawiano mi bez zapytania na „psycholożkę”. Odbieram to jako uszczęśliwianie na siłę i mnie to raczej usztywniło, niż zachęciło do zmiany. Nie mam potrzeby zmieniać nazwy wykonywanego przeze mnie zawodu, nie deprecjonuje mnie to. Przecież jeżeli ktoś ma na przykład na imię Aleksandra, ale nie cierpi zdrobnienia Olka, to czy będziemy mu je wbrew woli fundować? Wszyscy zgodzą się, iż nie. Podobnie jest z tym feminatywem. Feminizm to ruch, któremu zależało chyba, żeby kobiety stanowiły o sobie i decydowały o sobie, prawda? Więc korzystam z mojego prawa do samostanowienia i nazywam się psychologiem.

W gabinecie pracuje Pani w nurcie…

Czasem żartuję, choć to nie do końca żart, iż w nurcie poznawczo-egzystencjalnym. Ukułam sama taką nazwę, bo najlepiej określa to, jak pracuję z osobami przychodzącymi po pomoc. Bardzo bliskie jest mi to, żeby dobierać narzędzia w zależności od tego, kto i z jakim obszarem, jakimi możliwościami, ograniczeniami i potrzebami trafia do gabinetu. Nie chcę sformatować osoby do jakiejś teoretycznej koncepcji. Oczywiście wstęp do terapii we wszystkich nurtach wygląda bardzo podobnie – muszę zrobić tzw. konceptualizację, czyli ustalić, co jest problemem, co się z klientem dzieje i w jakim kierunku chce zmierzać. Mam różnorodne doświadczenia – pracuję z ludźmi od prawie 30 lat, zaczynałam od pracy z młodzieżą, od wielu lat pracuję z osobami uzależnionymi i współuzależnionymi. Podejrzewam, iż łącznie odbyłam ponad 1000 godzin różnych szkoleń. Niedawno skończyłam studia podyplomowe z psychotraumatologii, które okazały się konieczne po tym, jak w gabinecie w czasie pandemii i po niej zaczęli się pojawiać klienci pokiereszowani przez liczne straty i lęk przed śmiercią bliskich i własną.

W Pani książce „Dlaczego mnie to spotyka” sporo jest jednak o myśleniu, czyli tym kawałku nas, którym zajmują się terapie poznawczo-behawioralne.

Tak, ponieważ to podejście jest mi wyjątkowo bliskie. Już dawno udowodniono, iż to, w jaki sposób myślimy, w jaki sposób interpretujemy rzeczywistość, wpływa na to, w jaki sposób się w tej rzeczywistości odnajdujemy. Jestem przeciwniczką tego tak modnego ostatnio w wielu kręgach magicznego myślenia, iż dzięki myśli możemy łatwo przyciągnąć różne rzeczy i iż może się to odbyć niemal bez wysiłku. Kiedy słyszę o modnych teraz „wibracjach”, pytam zawsze, ile taka wibracja ma herców. Sukces wielu guru polega na tym, iż mogą dać człowiekowi łatwą, szybką ulgę, uczucie katharsis, czyli oczyszczenia, uwolnienia, dającego wrażenie, iż poradził sobie z problemem. To cudowne uczucie, ale nie jest trwałe, często nie przekłada się na długoterminowe lepsze funkcjonowanie. Nie bez powodu „praca nad sobą” nazywa się jednak pracą. Do tego też się odwołuję w tej książce – apeluję do części myślącej w nas. I pokazuję, iż kooperacja z nią może przynieść świetne efekty w poprawie jakości życia.

Istnieją badania, które mówią, iż my, Polacy, jesteśmy najbardziej straumatyzowanym społeczeństwem na świecie. Czy obserwuje to Pani w swoim warszawskim gabinecie? Czy ma znaczenie, iż ktoś jest z dużego miasta, z mniejszego miasteczka lub mieszka na wsi?

Trafiają do mnie bardzo różni pacjenci, z różnych miejscowości, choć głównie z Warszawy. To miasto bardzo, bardzo chore i potrzebujące wsparcia psychologicznego. Dużo daje, ale wystawia za te możliwości często potężny rachunek. Przyjeżdżają też do mnie ludzie z mniejszych miejscowości, mam klientów online, zamieszkałych za granicą, na przykład w Anglii, bywa, iż w Australii. Czy jesteśmy bardzo straumatyzowani? Oczywiście, iż tak. Po doświadczeniu covidu, który zostawił w nas ogromne ślady psychiczne, w tym mnóstwo lęku, gdy ledwo się z niego wygrzebaliśmy, dowiedzieliśmy się, iż za wschodnią granicą wybuchła wojna. To kolejna porcja strachu o swoje zdrowie, życie. Żyjemy przecież z ludźmi, którzy tam mają swoje rodziny, a są naszymi znajomymi albo świadczą nam różne usługi. A co do miejsca, z którego pochodzimy, czy w którym mieszkamy, to ono też ma na nas ogromny wpływ. Na wsiach zwykle ludzie są bardziej „osadzeni” w rodzinach, często wielopokoleniowych, i w społecznościach lokalnych. To osadzenie jest wciąż silne. Ma jednak i zalety, i wady. Z jednej strony daje poczucie bezpieczeństwa, oparcie, ale może być także źródłem uwikłania. Pojawiają się różne uczucia zobowiązania, które bywają mocno ograniczające i bardzo wpływają na poczucie osobistej wolności, na możliwość podejmowania niezależnych decyzji. Czy ja mogę tak postąpić, czy w mojej miejscowości to będzie akceptowane? Czasem nie chodzi choćby o rodziców, ale przejmujemy się ich znajomymi i sąsiadami. Chłopak zastanawia się na przykład, co będzie, jeżeli przyjedzie do domu rodzinnego ze swoim ukochanym. Albo też dziewczyna, która wraca i wciąż deklaruje, iż ma jakiś inny pomysł na swoje życie, iż nie chce wychodzić za mąż. Oparcie w rodzinie zawsze jest cennym zasobem, ale ten zasób potrafi nieść ze sobą ograniczenia czasem trudne do udźwignięcia.

Mówi się, iż młodzież jest dziś słaba. Że słabsza niż kiedykolwiek. Czy młodzi rzeczywiście gorzej radzą sobie z wyzwaniami rzeczywistości niż ich rodzice czy dziadkowie?

Spadek kompetencji emocjonalnych widać zwłaszcza w grupie dwudziestokilkulatków, czyli w pokoleniu covidowym, dla którego szkoła średnia albo pierwsze lata studiów przypadły na pandemię. Mam wrażenie, iż ci młodzi ludzie mają braki w zakresie umiejętności wchodzenia w relacje i budowania trwałych więzi z rówieśnikami, rozwiązywania konfliktów w grupie. Nie mieli tego jak przetrenować, bo z kolegami i koleżankami widzieli się jedynie online. Trudniej im integrować się z grupą rówieśniczą. choćby nie mieli jak się pokłócić. A to też pewna umiejętność społeczna.

Covid był to też czas, iż przychodziło do mnie mnóstwo młodych dorosłych z objawami uporczywej depresji, takiej absolutnie wymagającej farmakologii albo choćby trudno się poddającej leczeniu, i sporo tych z zaburzeniami nerwicowymi – z nerwicami lękowymi, w tym z lękiem uogólnionym lub z napadami paniki. Sporo było z nerwicami natręctw. Taka nerwica też jest „o lęku”. Jest próbą poradzenia sobie z nim. Od jakiegoś czasu po pomoc zgłasza się też grupa młodych, którzy deklarują, iż coś się nie układa w związku, którzy chcieliby coś poprawić, poukładać, popracować nad pewnością siebie czy nad poczuciem własnej wartości.

W gabinecie ma Pani częściej kobiety czy mężczyzn? Czy jest tak, iż „ostatecznością” gabinet psychologa czy psychoterapeuty jest dla mężczyzn, „którym nie wypada szukać pomocy”, czy też dla kobiet, które „długo wytrzymują i dają radę”?

Mężczyzn i kobiet mam mniej więcej po równo. To „wytrzymywanie” natomiast dotyczy szczególnie osób uzależnionych. Zwłaszcza uzależnione kobiety sięgają po pomoc, kiedy już naprawdę życie się wali. Mówię tu szczególnie o kobietach uzależnionych od alkoholu. W społecznej świadomości figura „kobiety-pijaczki” to coś zupełnie nieoswojonego. Że jeżeli ona pije, to już kompletna katastrofa. Kiedy pije mężczyzna i ma z tego powodu problemy, to widok znajomy, oswojony, jakby „bardziej mu wypada” i jest to postrzegane jako mniej wstydliwe. Mężczyźni częściej przychodzą do mnie z problemami dotyczącymi poczucia tożsamości, pewności siebie. To często mężczyźni, którzy nie mieli w domu pozytywnego wzorca ojca. Wtedy najsensowniej byłoby zgłosić się do terapeuty-mężczyzny, ale im terapeutka-kobieta wydaje się jedyną wspierającą figurą. Borykają się z pytaniami: kim jestem?, czy mogę sobie pozwolić na słabość?, jakim ojcem jestem?, jakim ojcem chciałbym być?

Kobiety przychodzą natomiast często ze smutkiem i poczuciem winy. Zwykle nieadekwatnym, ale jako terapeutka wiem, iż ono jest prawdą dla nich, iż jest rzeczywiste i dotkliwe. Kobiety mają wyrzuty sumienia, iż się z czymś nie wyrabiają, iż są złymi matkami, złymi córkami albo też źle godzą rolę zawodową z rolą matki. Czasem to poczucie winy, iż robią za mało, jest przeogromne, a tymczasem, kiedy patrzę na nie, one się wręcz zarzynają. Mają zupełnie nieadekwatne postrzeganie siebie i wysiłku, który wkładają w życie swoich rodzin.

Co jest dla Pani, jako terapeutki, najtrudniejsze? Czy jest coś, co nie poddaje się leczeniu?

Bywa z tym różnie. Terapia będzie skuteczna, jeżeli klient ma motywację do zmiany. Zdarzają się, oczywiście, osoby psychopatyczne czy narcystyczne, i u tych, jak wiadomo, raczej trudno o zmianę. Bo jeżeli komuś „opłaca się” jego sposób funkcjonowania, to dlaczego miałby się leczyć? Musiałby zauważyć, iż coś „przestaje się opłacać”, a to zdarza się u tych osób bardzo rzadko. Dziś postawa narcystyczna jest czymś, niestety, premiowanym przez kulturę i popkulturę. Bufonada, przesadzona pewność siebie to cechy wręcz pożądane na wielu stanowiskach.

Na te różne bolączki, z którymi udajemy się na psychoterapię, daje Pani odpowiedź też w swojej książce. Oprócz wyjaśniania wielu rządzących nami mechanizmów, jest tam też mowa o tym, skąd się bierze szczęście.

Staram się w mojej książce nie dawać gotowych odpowiedzi, ale raczej zachęcać do poszukiwania własnych. W rozdziale o wpływie relacji na poczucie szczęścia piszę sporo o długich, trwających siedemdziesiąt lat badaniach. Wynikło z nich, iż o szczęściu nie decydują status materialny, kariera, stanowisko, chociaż to są czynniki, które ludzie najczęściej wymieniają, gdy są pytani o szczęście. Badania mówią co innego. Przez 75 lat, co dwa lata, naukowcy udawali się do rodzin studentów Uniwersytetu Harvarda i biednych chłopców z Bostonu. Pytali ich o absolutnie wszystko – zdrowie, relacje, związki, pracę i wiele innych aspektów. W trakcie badań zmieniały się pokolenia w zespołach badawczych. I okazało się, iż to, co jest czynnikiem szczęścia, to dobre, wspierające, oparte na zaufaniu relacje, szczególnie partnerskie. Osoby, które żyją w udanych związkach, mają lepsze wyniki badań, lepszą pamięć.

W kolejnych rozdziałach mojej książki można znaleźć także sporo cytatów z mądrych ludzi. Idea była taka, żeby pokazać, iż to, o czym piszę, to sprawy, które zajmowały ludzi od tysięcy lat – filozofów, poetów, psychologów. Piszę przede wszystkim o tym, jak nasze myśli, nasz sposób obchodzenia się z emocjami, a także osobista hierarchia wartości i bliskie więzi mogą wpływać na poczucie szczęścia w życiu. Chodzi o to, aby zmieniać to, na co mamy wpływ, a nie boksować się z rzeczami, które są poza nasza kontrolą. A mamy wpływ na to, jak myślimy o sobie i świecie, jakie nastawienie przyjmiemy wobec tego, co nas w życiu spotyka, i co zrobimy z przeżywanymi emocjami. W ten sposób możemy to szczęście kształtować. To najważniejsza idea tej książki.

Od redakcji: Dla naszych czytelniczek mamy 10 książek autorstwa Elżbiety Grabarczyk-Ponimasz „Dlaczego mnie to spotyka”. Egzemplarze otrzymają te osoby, które do 5 maja prześlą na adres [email protected] e-mail z hasłem „Dlaczego mnie to spotyka”. Prosze o podanie imienia i nazwiska, adresu dostawy lub paczkomatu, adresu e-mail i nr telefonu.

Wywiad z psychologiem Elżbietą Grabarczyk-Ponimasz nie
Idź do oryginalnego materiału