Polska szkoła od lat przypomina plac budowy, na którym nikt nie trzyma planów. Każdy minister przychodzi z własnym pomysłem, dorzuca cegłę, wyciąga belkę, a całość jakoś tam stoi. Teraz na tej konstrukcji położono kolejny element – przedmiot edukacja zdrowotna.
Zajęcia mają uczyć higieny psychicznej, rozładowywania stresu, dbania o ciało i relacje. Trudno nie przyklasnąć. W czasach, gdy dzieci spędzają więcej czasu z telefonem niż z własnymi rodzicami, a kolejki do psychiatrów dziecięcych ciągną się jak polskie drogi przed remontem, taka inicjatywa wydaje się wręcz konieczna.
Na pierwszy rzut oka brzmi to jak strzał w dziesiątkę. W świecie, gdzie młodzi toną w telefonach, żyją pod presją bycia idealnym i coraz częściej zmagają się z kryzysami psychicznymi, zajęcia o tym, jak dbać o siebie, brzmią jak wybawienie. Rozmowy o stresie, zdrowym stylu życia, radzeniu sobie z emocjami czy zapobieganiu uzależnieniom są potrzebne bardziej niż kolejny wzór matematyczny do wyuczenia na pamięć.
Problem pojawia się, gdy do dyskusji wchodzą tematy światopoglądowe. Episkopat Polski w oficjalnym stanowisku ostrzega przed „systemową deprawacją dzieci” i „ideologiczną kolonizacją” pod przykrywką edukacji zdrowotnej. Biskupi szczególną uwagę zwracają na obecność treści dotyczących tożsamości płciowej czy środowiska LGBTQ+. W ich opinii takie treści nie są neutralne, ale wpisują się w określoną agendę światopoglądową. Kościół apeluje więc do rodziców o czujność, a choćby o wypisywanie dzieci z zajęć.
Tak już na marginesie, dyskusja o wprowadzeniu edukacji zdrowotnej do szkół odsłania nie tylko spór o treść zajęć, ale także głębsze napięcie między oczekiwaniami społeczeństwa a stanowiskiem Kościoła. Hierarchowie od lat przyzwyczajeni są do roli autorytetu moralnego i wciąż próbują oddziaływać na decyzje dotyczące wychowania młodego pokolenia. Problem w tym, iż coraz częściej robią to wbrew opinii większości obywateli.
Na odezwę Kościoła Ministerstwo odpowiada, iż edukacja zdrowotna, to tylko profilaktyka, żadnej indoktrynacji.
Mamy więc do czynienia z sytuacją jak z klasycznego polskiego sporu: jedni widzą troskę o zdrowie, drudzy widmo ideologicznej kolonizacji.
Trudno się temu wszystkiemu dziwić. Politycy przez lata traktowali szkołę jak swoje podwórko i zbyt często przemycali tam własne wizje świata. Raz subtelnie, innym razem nachalnie. Nic dziwnego, iż teraz każda nowa inicjatywa budzi podejrzliwość, nawet jeżeli brzmi sensownie i odpowiada na realne problemy młodzieży.
Można więc zaklinać rzeczywistość i mówić, iż edukacja zdrowotna to wyłącznie wsparcie. Ale jeżeli w odbiorze społecznym wciąż dominuje przekonanie, iż w szkole nic nie jest wolne od polityki, to choćby najpiękniejszy program będzie pachniał ideologią. Szkoda – bo zamiast dyskutować o tym, jak uczyć dzieci dbać o siebie i swoje zdrowie psychiczne, znowu tkwimy w jałowej wojnie światopoglądowej.
Dodajmy do tego jeszcze fakt, iż edukacja zdrowotna ma być przedmiotem nieobowiązkowym. A skoro tak, to ilu uczniów faktycznie zostanie na takich lekcjach, jeżeli znajdą się pewnie (na logikę rzecz biorąc – tak wiem, wiem – polska szkoła i logika) na początku albo na końcu planu? Nietrudno przewidzieć, iż większość wybierze dłuższy sen albo szybszy powrót do domu.
Po drugie – choć nie mam wątpliwości, iż istnieje grono świetnych pedagogów, którzy poprowadziliby te zajęcia z pasją i mądrością – obawiam się, iż w praktyce wielu nauczycieli po prostu polegnie. Zamiast realnej rozmowy o zdrowiu, emocjach i problemach młodych ludzi, będzie klepanie ogólników, nudne slajdy i „odbębnianie godzin”. A to prosta droga do tego, by nowy przedmiot z ambicjami skończył jak wiele wcześniejszych – jako martwy punkt w planie.
I tu pojawia się pytanie zasadnicze: czy naprawdę potrzebujemy kolejnej cegiełki w już przeładowanej ścianie szkolnego planu? Czy nie lepiej byłoby wpleść te ważne treści w to, co już istnieje – w lekcje biologii, wychowania fizycznego, a nawet godzinę wychowawczą? Zamiast sztucznie rozdymać program i tworzyć nowy przedmiot, można by zadbać o to, żeby obecne zajęcia były bardziej życiowe, praktyczne i bliskie codzienności uczniów.
Edukacja zdrowotna ma potencjał stać się ważnym wsparciem, ale tylko wtedy, gdy będzie prowadzona rzetelnie i bez prób narzucania uczniom określonych przekonań. jeżeli jednak zostanie wykorzystana jako kolejne narzędzie w wojnie ideologicznej, gwałtownie przekształci się w jeszcze jedną linię frontu – a uczniowie znowu będą tylko pionkami.
Bo w Polsce każda reforma szkoły wygląda trochę jak przepis na zdrową sałatkę – niby pełna witamin, ale zawsze ktoś dorzuci tam polityczną kiełbasę.