Pandemia Covid-19 nie jest już obiektem szczególnego zainteresowania. Medialnie temat przestał istnieć z dniem ataku Rosji na Ukrainę. W tym sensie memy ironicznie komentujące koniec pandemii dzięki Putinowi nie są bezzasadne. Miliony Ukraińców przejechało lub pozostało w Polsce i raczej nikt nie pytał o szczepienia, nikt nie zwracał uwagi na maseczki. Przestano informować o zgonach, statystykach szpitalnych, zachorowaniach, szczepieniach. Była pandemia i nie ma pandemii – powstaje zatem wrażenie, iż była ona zagrożeniem zdecydowanie przesadzonym, choć owa przesada związana jest przecież nie z sytuacją faktyczną, ale z medialną reprezentacją. To jest nie tylko z obecnością w mediach, ale i z odpowiednim przedstawieniem: obrazami, statystykami, paskami w telewizji etc.
Czy jeżeli media o czymś przestają informować, to staje się to już nieważne? Czy dalej istnieje tak samo, jak gdyby dalej było relacjonowane? Co i jak zmienia medialna widzialność?
Stosunek do pandemii podzielił polskie społeczeństwo. Szczególną rolę odegrało podejście do nieobowiązkowych szczepień, które stały się papierkiem lakmusowym przynależności do dwóch obozów. choćby na Tinderze można było oznaczyć, czy jest się zaszczepionym czy też nie, co stanowiło informację nie tylko medyczną, ale światopoglądową. Pytanie „Szczepiłeś się?” było podobne pytaniu „Na kogo głosowałeś?”, gdyż od razu zdradzało, czy jesteś zabobonnym ciemnogrodem bojącym się oświecenia w postaci nauki, czy też przykładnym obywatelem ufającym tejże nauce. „Szurią” bazującą na teoriach spiskowych o działaniach koncernów farmaceutycznych, która na pomocą swojego nieprofesjonalnego rozumku niepotrzebnie drąży temat czy też racjonalnym odbiorcą najnowszych osiągnięć medycyny mających na celu ratowanie życia. Linia podziału była prosta: mądrzy – głupi, odpowiedzialni – nieodpowiedzialni.
Cały kłopot w tym, iż kwestia stosunku do pandemii oraz szczepień nie jest taka prosta. Nie przebiega tylko na linii wiedza naukowa – niewiedza, prawda – nieprawda, autorytety medyczne – laicy. Gdyby to było takie proste, kontrowersja prawdopodobnie nigdy by się nie pojawiła. Wszak każdy chce dysponować rzetelną wiedzą, w tym naukową, i na jej podstawie podejmować racjonalne decyzje. Za takim ujęciem sprawy, tj. iż jest ona prosta i trudno zrozumieć osoby niechcące się zaszczepić, stoi przekonanie, iż tym ludziom brakuje wiedzy, iż są niezdolni do rozpoznania i samodzielnego i krytycznego zbadania prawdy. Słowem: iż są głupi, gdyż nie trafiają do nich argumenty naukowe. W takim razie należy im się tylko ironiczny gest politowania oraz wyśmianie marnych kompetencji poznawczych.
Nic bardziej mylnego!
Po pierwsze trzeba mieć świadomość, iż nauka, w tym jej dziedzina, jaką stanowi medycyna, wraz z odpowiednimi technologiami, nie jest wyizolowana od kontekstu społecznego, w którym funkcjonuje. Jest nie tylko jego wytworem, ale jest uwikłana w złożoną sieć relacji z innymi aktorami życia społecznego, w tym także szeroko rozumianych mediów i przynależnych im form komunikacji wraz z ich specyfiką.
Po drugie nauka toczy walkę o swój status i możliwości wyjaśniania świata oraz odpowiednią komunikację, która leży nie tylko w jej gestii, ale także państw oraz korporacji medycznych, w których instytucjonalnie jest ona tworzona (naukowiec nie działa w samotności we własnym garażu). Powinna być zatem zdolna do rzetelnego prezentowania swoich dokonań i odpowiedzialnego składania obietnic względem pokładanych w niej nadziei na lepszą przyszłość ludzkości. Należy pamiętać, iż wraz z postępem technologicznym idą także konsekwencje, nad którymi nauka nierzadko nie panuje. Nie jest to zjawisko nowe, gdyż nauka od początku swojego nowożytnego istnienia wzbudzała kontrowersje. Kłopot w tym, iż dzięki demokratyzacji nowych mediów oraz ich interaktywnej specyfice, sytuacja historycznie rzecz biorąc staje się znacznie trudniejsza niż dotychczas, gdyż trudniej ten przekaz kontrolować, co może mieć różne skutki, w tym także negatywne.
Jeśli lepiej zrozumie się ową społeczną sieć aktorów i jej fluktuację, która odbywa się w mediach i poprzez media, lepiej zrozumie się – wcale nie tak dziwne z tego punktu widzenia – powstanie ruchu antyszczepionkowców czy osób sceptycznych wobec szczepień, tj. nieprzekonanych, niekoniecznie antyszczepionkowców. Uwzględniając zmediatyzowanie współczesnej wiedzy i sposoby jej funkcjonowania, ale także wytwarzanie obszarów niewiedzy oraz wątpliwości i kontrowersji można choćby stwierdzić, iż powstanie środowisk antyszczepionkowców oraz sceptyków nie jest niczym dziwnym. A wręcz dziwnym byłby ich brak.
Dlaczego część ludzi jest sceptyczna i nieufna wobec wiedzy naukowej, której prawdziwość w przypadku pandemii była żyrowana przez państwo? Dlaczego ludzie się nie szczepią? Dlaczego, tj. na podstawie jakich przekonań, wiedzy, obrazu świata społecznego, podejmują, a zasadzie nie podejmują działania odpowiedniego, tj. pożądanego przez państwo?
Przyczyn może być bardzo wiele. Zwrócę szczególną uwagę tylko na te, które są bezpośrednio lub pośrednio związane z mediami oraz komunikacją.
Pierwsza przyczyna to rozmycie się pojęcia eksperta i utrata autorytetu nauki. Influencerzy czy vlogerzy mogą mieć znacznie większy wpływ niż profesor medycyny. Nie o rację zatem idzie, tj. o siłę argumentu, ale o argument siły w postaci zasięgów, klikalności i wszelkich zasobów w postaci widzialności. To one są zdolne narzucać temat dyskusji oraz tego, co w ogóle jest dyskutowane. Ekspert, np. profesor wirusologii, najczęściej nieprzyzwyczajony do mówienia do laików w sposób zrozumiały (zazwyczaj mówi do takich jak on profesjonalistów zaznajomionych z odpowiednią terminologią), będzie miał problem ze skutecznym dotarciem do innych odbiorców. Szczególnie, iż logika komunikacyjna coraz bardziej wymusza lapidarność: od telewizji po Tik-Tok. Ekspert nie potrafi inaczej się komunikować i nie jest to jego wina, gdyż programy kształcenia uniwersyteckiego w ogóle takich kwestii nie uwzględniają – będzie zaraz o tym mowa.
Komunikacja internetowa oraz najbardziej popularne jej formy są nie tylko wtórno-oralne, lapidarne, ale także nastawione na emocje. Filmik zrozpaczonej matki pokazującej swoje chore dziecko jest o wiele więcej „wart” niż informacyjny komunikat eksperta i jego statystyki. Wylękniona matka, i trudno jej się dziwić, zapyta: czy i mojemu dziecku może się to przydarzyć? Skupienie się na wyjątkach, a nie regule, powoduje utratę konsensusu względem podstawy komunikacji, tj. podzielany obraz świata, w tym skuteczności i działania medycyny konwencjonalnej.
Te trzy czynniki nie wzmacniają analitycznego, pogłębionego i krytycznego namysłu, albowiem liczy się przekaz krótki, wyrazisty, emocjonalny. Słowem, istotna jest zdolność przyciągania uwagi, którą badacze określają mianem atencjonalizmu. Pojęcie to interesująco opisują Alexander Bard i Jan Söderqvist w mało niestety znanej książce „Netokracja. Nowa elita władzy i życie po kapitalizmie”. Wiążą je z późnym kapitalizmem, albowiem uwaga, jak wcześniej posiadanie ziemi (feudalizm) czy kapitału (wczesny kapitalizm), jest dzisiaj podstawowym zasobem.
Nawiasem mówiąc, to o uwagę właśnie walczą korporacje medialne, aby potem móc je wykorzystywać dzięki algorytmów w celu zarządzania naszą uwagą, a koniec końców, wiedzą i decyzjami: od wyboru treści kulturalnych, potrzebne towary, które musimy kupić, po decyzje polityczne.
Kluczowy jest tutaj fakt, iż zdolność przyciągania uwagi, swoista ekonomia uwagi, wpływa na to, co ludzie myślą, a to, co myślą, wpływa na ich decyzje. Uwaga to nic innego jak siła oddziaływania, wygrywanie w narzucaniu swojej narracji i poglądów kosztem uzasadnionej lub nieuzasadnionej naukowo treści samego przekazu. Kto stworzy rozleglejszą sieć skupiającą uwagę, niezależnie od prawdziwości treści, ten wygra – nauka działa jak polityka. Nie jest zatem istotne, kto ma rację, ale kto zgromadzi mocniejszych sojuszników, np. w postaci orędowników wolności wyboru, braku zaufania do koncernów medycznych i systemu ochrony zdrowia. W tym sensie np. siła antyszczepionkowych blogów jest silna słabością instytucjonalnej nauki, która nie potrafi zdobyć takiej uwagi.
Problem ten od razu naprowadza na drugą przyczynę, a jest nią niedocenienie i zaniedbanie przez polską naukę kwestii popularyzacji wiedzy naukowej, zarówno przez humanistów, jak i przedstawicieli nauk medycznych.
Przykładowo, badacze z zakresu nauk humanistycznych oraz społecznych (etnologii, socjologii, kulturoznawstwa, psychologii społecznej, politologii) piszą artykuły oraz książki z myślą o parametryzacji. Tworzą wszak naukę, która musi być recenzowana, ukazywać się w odpowiednich czasopismach oraz wydawnictwach (lista wydawnictw jest co jakiś czas aktualizowana). Ich język jest stosunkowo hermetyczny, jasny dla kręgu wtajemniczonych, słowem trudny do przebrnięcia dla kogoś spoza kręgu adeptów wykształcenia ogólnohumanistycznego. Nie idzie tutaj o brak inteligencji, ale o (nie)umiejętność mówienia pewnym językiem. Polska nauka istnieje dla polskiej nauki. Książki, szczególne te na stopień, tj. doktorat czy habilitację, wręcz nie powinny być zrozumiałe dla ogółu społeczeństwa, gdyż podważałoby to elitarną pozycję piszącego. Ci „malutcy” nie mogą rozumieć – właśnie po to, aby uświadamiać sobie każdorazowo, iż są malutcy. Niewielu jest badaczy, którzy chcą pisać innym językiem, tj. zrozumiałym dla ludzi spoza swojej dyscypliny, nie każdy potrafi tak pisać i nie wszyscy są do tego odgórnie przymuszani. Uważam iż ta sytuacja sprzyja po części samym badaczom, gdyż ich tezy nie są poddawane szerszej weryfikacji, na którą zwykle reagują alergicznie. jeżeli już niektórzy z nich piszą „dla ludzi”, to zawsze pojawia się zarzut nienaukowości czy zarzut publicystycznego tonu, a przecież pisanie humanistyki nie musi być pisaniem szyfrem (warto docenić pisanie Anglosasów). Nikt, np. na uniwersytecie, nie uczy badaczy dobrej popularyzacji swojej wiedzy, z tego względu nie trafia ona do publicznego, szerszego obiegu. Siłą rzeczy nie wchodzi także na rynek wydawniczy, który promuje to, co będzie się sprzedawało, a co nie oznacza, iż ma swój merytoryczny poziom. Z tego bezpiecznego i zacisznego miejsca można się poznęcać nad jakąś popularnonaukową książką, jakimś autorem-amatorem albo dziennikarzem naukowym, jak np. Łukasz Łamża, tudzież poznęcać się nad popularnością wybranych kanałów czy podcastów.
Trzecia przyczyna to brak kształcenia dziennikarzy naukowych. Specjalności takie na kierunku, jakim jest dziennikarstwo oraz komunikacja społeczna, albo nie istnieją, albo są likwidowane. Kształci się bowiem pod rynek, a nie pod społeczne potrzeby.
To o tyle dziwne, iż w czasie pandemii spora część ludzi poszukiwała brakującej lub w niesatysfakcjonujący sposób przekazywanej wiedzy naukowej. Z tego względu mieliśmy do czynienia z powstawaniem różnych cyfrowych kanałów skupionych na problematyce naukowej.
Ponadto od prowadzącego kurs dziennikarstwa popularnonaukowego wiem, iż choćby gdy studenci piszą dobre prace, to nie chcą ich nigdzie wysyłać w celu publikacji. Mało kto z nich wiąże bowiem swoją przyszłość z tą dziedziną dziennikarstwa. Szkoda, iż ich prace licencjackie i magisterskie zakurzą się w cyfrowym archiwum uniwersyteckim, przeczytane jedynie przez promotora i recenzenta. Na palcach jednej ręki policzyłbym osoby, które podjęły trud przerobienia tych prac na artykuły naukowe lub/i popularnonaukowe.
Brak porządnego dziennikarstwa naukowego łączy się z także ze słabą obecnością w publicznej telewizji wysokiej jakości programów edukacyjno-naukowych oraz popularnonaukowych. Czy nie jesteśmy w stanie stworzyć współczesnego odpowiednika „Sondy”?
Piąta przyczyna wynika z faktu, iż jeżeli raz pewne przekonanie weszło w medialny obieg, trudno je zatrzymać oraz sprawić, aby ludzie przestali w nie wierzyć. Tak było w przypadku powiązania szczepionek z autyzmem oraz tzw. efektem Mozarta. Przekonania, które wydają się nam mieć jakieś naukowe uzasadnienie, często są błędne właśnie dlatego, iż na pewnym etapie zdobywania wiedzy uznaliśmy je za fakt i nigdy więcej ich nie weryfikujemy. Czy niejedzenie czarnej końcówki od banana jest zasadne? Czy naprawdę nie można mieszać alkoholi? Czy koty „lubią” mleko? Czy rosół pomaga na przeziębienie? Jesteś pewien, iż Twoje odpowiedzi są poparte naukowo?
Wynika to także z faktu, iż mało kto z nas jest ekspertem w jakiejś dziedzinie. Każdy z nas jest w większości dziedzin laikiem, który musi bazować na zaufaniu do ekspertów, gdyż nie ma ani kompetencji ani czasu sprawdzać wszystkiego na własną rękę – życie stałoby się wtedy koszmarem. Ponadto nauka się zmienia – wystarczy porównać wiedzę o autyzmie sprzed dziesięciu lat z dzisiejszą, o „płciach mózgu” i neuroseksizmie, feromonach i różnych wymysłach psychologii ewolucyjnej.
Już te pięć przyczyn pokazuje, iż daleko posunięty sceptycyzm względem wiedzy naukowej nie jest samym problemem wiedzy naukowej, ale całej złożonej i heterogenicznej sieci różnych aktorów, co już dawno temu opisał Ludwik Fleck, polski badacz mechanizmów wytwarzania i przekazywania wiedzy naukowej. Zmediatyzowanie wiedzy, utrata informacyjnego monopolu państwa oraz spadek autorytetu nauki muszą skutkować pokawałkowaniem wiedzy oraz swoistym chaosem informacyjnym.
Jeśli dodać do tego medialno-komunikacyjnego obrazu takie przyczyny, jak brak zaufania do państwa i innych ludzi (neoliberalny trening zrobił swoje), swoiste „korumpowanie nauki” (pisał o tym Sheldon Krimsky w książce pod tym tytułem), w tym także organów odpowiedzialnych za kontrolę firm farmaceutycznych, indywidualizm i troskę o własne zdrowie „tak, jak ja je pojmuję”, stan ochrony zdrowia, popularność „medycyny alternatywnej”, podsycane przez popkulturę technolęki – to nie ma się co dziwić, iż część ludzi odmawia zaszczepienia się. Oni nie są głupi. Robią to, do czego byli latami warunkowani. Tego nie da się mentalnie cofnąć na pstryknięcie palcem. Sceptycy nie wzięli się znikąd. Wyjścia w takiej sytuacji są dwa: albo przymusowo szczepić obywateli, analogicznie jak to robiono w poprzednim ustroju i uznać, iż zakres paternalizmu państwa jest tutaj uzasadniony, co oznacza, iż państwo wie lepiej niż obywatel, albo opracować odpowiednią strategię komunikacji społecznej.
Znamy przyczyny społecznego sceptycyzmu. Trzeba teraz potrafić tej sytuacji zaradzić, a nie pomstować z wyżyn elitarnego dyskursu na „szurię”, bo to tylko pogłębia problem. Państwo polskie nie po raz pierwszy okazało się absolutnie bezradne wobec przekazania swoim obywatelom rzetelnej wiedzy dotyczącej jakiegoś zjawiska czy faktu. Z pandemii nie wyciągnięto żadnych medialno-komunikacyjnych wniosków. To bardzo źle wróży na przyszłość, szczególne, iż nie widać żadnej chęci naprawy tego stanu rzeczy.
dr Michał Rydlewski
Grafika w nagłówku tekstu: Mohamed Hassan from Pixabay.