Fatalne skutki operacji robotycznych. „Uciekłem grabarzowi spod łopaty”

news.5v.pl 2 tygodni temu
  • W kilku szpitalach, które operują pacjentów przy użyciu robotów da Vinci, NFZ wykrył nieprawidłowości. Chodzi o to, iż stosować miały „medycynę obwoźną” i wzajemnie pożyczać sobie ten specjalistyczny sprzęt
  • — Tak nie powinno być, bo roboty medyczne, jak każdy tego rodzaju sprzęt, powinien stać w jednym miejscu. Chodzi o bezpieczeństwo pacjentów i maksymalną sprawność sprzętu — podkreśla urolog Andrzej Przybyła
  • Po naszych wcześniejszych tekstach o kontrowersjach wokół operacji robotycznych, zgłaszają się do nas kolejni pacjenci. Opowiadają, jak zapowiedzi lekarzy rozminęły się z rzeczywistością
  • — Od czterech lat po operacji nie mam wzwodu i już nigdy nie będę miał. Przed operacją nie mówiono mi, iż tak to się skończy — skarży się pacjent, który był operowany w prywatnym szpitalu w Piasecznie
  • Więcej takich artykułów znajdziesz na stronie głównej Onetu

— U mnie, po usunięciu prostaty, lekarze zapomnieli połączyć pęcherz z cewką moczową, dlatego przez kolejne dni oddawałem mocz do brzucha. Lekarz z innego szpitala, który musiał mnie ratować, stwierdził, iż uciekłem grabarzowi spod łopaty — mówi w rozmowie z Onetem Adam. To jeden z pacjentów, który zgłosił się do Onetu po serii naszych publikacji na temat operacji z użyciem robota da Vinci.

Kolejny opowiada nam o tym, co przeżył, szukając ratunku w szpitalu w Piasecznie. I jak sprawa powikłań, z którymi walczy po operacji robotycznej, doprowadziła do ujawnienia nieprawidłowości w lecznicy. Idąc tym tropem, dotarliśmy do informacji o przeprowadzonej w szpitalu kontroli NFZ.

Afera z robotem da Vinci i zarzuty o „króliki doświadczalne”

Pacjenci zaczęli zgłaszać się do nas, odkąd kilka tygodni temu ujawniliśmy w Onecie kulisy śledztwa ws. Uniwersyteckiego Szpitala Klinicznego w Rzeszowie. Prokuratura sprawdza, czy tamtejsi pacjenci, którzy byli operowani przy użyciu robota da Vinci, padli ofiarą błędów medycznych, czy zostali okaleczeni i czy usunięcie nowotworu prostaty było u nich skuteczne.

W przypadku Rzeszowa w tle pojawia się również konflikt tamtejszych lekarzy — wzajemnie zarzucają sobie brak kompetencji do operowania z użyciem robota, uczynienie z pacjentów „królików doświadczalnych”, umywanie rąk od powikłań albo wielki pęd do pieniędzy, które można zarobić na operacjach robotycznych.

Niestety, z relacji naszych czytelników wynika, iż lekarzy siadających za konsolą robota bez odpowiedniego przeszkolenia i doświadczenia jest całkiem sporo. Z ich historii wyłania się wspólny mianownik: czują się ofiarami źle przeprowadzonych operacji oraz świetnego marketingu, który powstał wokół medycyny robotycznej.

„Uciekłem grabarzowi spod łopaty”

Adam — na jego prośbę imię zmienione — dwa lata temu przeszedł operację robotyczną w szpitalu powiatowym w centralnej Polsce. Na stół operacyjny trafił z nowotworem prostaty. Zależało mu, by poddać się operacji z użyciem robota, bo — jak wspomina — słyszał ostrzeżenia, iż tradycyjne metody zwiększają ryzyko sepsy. Zabieg finansował NFZ, więc Adam nie musiał martwić się o pieniądze.

Jednak dziś, z perspektywy czasu, podkreśla, iż nie dałby się drugi raz nabrać na tezy, iż operacja robotyczna to gwarancja sukcesu. Choć jego znajomy chwalił się, iż już tydzień po operacji jeździł na rowerze, u Adama — człowieka z wyższym wykształceniem, aktywnego, w pełni korzystającego z życia — wszystko poszło zupełnie inaczej. Jak wspomina, przez kolejne dni po operacji nie mógł się poruszać.

— Czułem się coraz gorzej, nie mogłem stać. W końcu, w stanie zagrożenia życia, trafiłem na SOR do innego szpitala. Wtedy okazało się, iż podczas wcześniejszej operacji, tej z użyciem robota da Vinci, lekarze „zapomnieli” zespolić pęcherz z cewką moczową. Przez kolejne dni — obrazowo mówiąc — mocz leciał do mojego brzucha, przez co wysiadły mi nerki, musiałem być dializowany. Lekarz, który mnie naprawiał, wprost powiedział, iż mogłem umrzeć i uciekłem grabarzowi spod łopaty — opowiada nam pacjent.

Nie chce publicznie mówić, w którym dokładnie szpitalu powiatowym był operowany. Tym bardziej iż początkowo obawiał się, iż stoi na przegranej pozycji. Że w starciu ze szpitalem nie udowodni swojej krzywdy. Nie chciał też zawiadamiać prokuratury.

Piotr Polak / PAP

Biała Sobota z robotem da Vinci w Radomskim Centrum Onkologii

— Zmieniłem jednak zdanie. Wszyscy, z którymi rozmawiam, w tym lekarze, mówią, iż mój przypadek jest ewidentny. Poszedłem już do prawnika, który ma przygotować wszystkie dokumenty w sprawie przeciwko szpitalowi. Od zabiegu mijają dwa lata, przez cały czas nie trzymam moczu, cały dzień chodzę w podpaskach — nie kryje rozgoryczenia Adam.

„Wycięli wszystko, już nie będę w pełni mężczyzną”

Kolejnym rozczarowanym pacjentem jest Piotr. Jego imię także zmieniliśmy na jego prośbę. W rozmowie z nami opowiada o bardzo intymnych kwestiach.

Cztery lata temu przeszedł operację usunięcia prostaty w prywatnym szpitalu św. Anny w Piasecznie. Zapłacił z własnej kieszeni 30 tys. zł. Zakończyła się tym, iż do dziś ma kłopoty z trzymaniem moczu i w ogóle nie ma erekcji, a — jak mówi — nie po to tam szedł. Bardzo mu zależało, żeby „pozostać mężczyzną”. Zarzuca szpitalowi, iż nikt uczciwie nie powiadomił go o możliwych komplikacjach.

Początkowo, tuż po zabiegu, był bardzo zadowolony. Od pielęgniarki usłyszał, iż wszystko się udało i operował go młody, bardzo dobry lekarz — Mateusz Mokrzyś. W kolejnych dniach już po powrocie do domu zaczął się jednak niepokoić. Nie trzymał moczu, nie miał wzwodu. W swoim rodzinnym mieście poszedł do urologa.

Piotr: — Lekarz, po obejrzeniu dokumentów, powiedział, iż w szpitalu Piasecznie wycięli mi wszystko i dlatego dalej miał problemy z moczem i wzwodem. Ten lekarz dodał, iż do takiej operacji „po całości” nie był potrzebny żaden robot, iż na NFZ, bezpłatnie, mógłby mi to zrobić każdy specjalista. Wtedy zacząłem wszystko po kolei sprawdzać.

Do dziś tak naprawdę nie wie, kto prowadził zabieg. W papierach jako operator jest wpisany doktor Albert Gugała, a jako pierwsza asysta właśnie doktor Mokrzyś. Pomiędzy ich nazwiskami są jednak manualnie dorysowane strzałki, jakby mieli zamienić się miejscami.

— Przypuszczam, iż bardziej doświadczony dr Gugała spóźnił się na moją operację, więc zaczął ją znacznie mniej wprawiony lekarz, czyli pan Mokrzyś. Skończyło się tym, iż wycięli mi także pęczki nerwowe odpowiedzialne za wzwód, a szedłem pod robota, żeby zrobili wszystko precyzyjnie. Teraz będą się tłumaczyć, iż zrobili to dla mojego dobra, żeby pozbyć się raka. Nie wiem, czy będę im w stanie udowodnić błąd medyczny, ale tematu nie odpuszczę — zaznacza pacjent.

Pytania o doświadczenie lekarzy

Zaznaczmy, iż eksperci od operacji robotycznych, którzy wcześniej wypowiadali się na łamach Onetu, powiedzieli, iż specjalistą można nazwać tego lekarza, który ma sobą kilkaset takich operacji.

Jakie doświadczenie mieli lekarze ze szpitala w Piasecznie?

Spółka prowadząca szpital odpowiada Onetowi, iż dr Gugała „był w tamtym czasie jednym z najbardziej doświadczonych operatorów robotycznych w Polsce” i do czasu tego zabiegu „miał doświadczenie ponad 150 zabiegów robotycznych”. Szpital zaznacza również, iż dr Gugała wcale nie spóźnił się na zabieg. Z kolei na pytanie o doświadczenie asystującego mu doktora Mokrzysia i liczbę wykonanych przez niego operacji robotycznych, szpital odpowiada już mniej konkretnie. Stwierdza, iż doktor Mokrzyś „posiadał odpowiednie kwalifikacje, przechodząc szkolenia w renomowanych ośrodkach treningowych Orsi”.

Dystrybutor robota ostrzega szpital. „Potencjalne zagrożenia dla bezpieczeństwa pacjenta”

Skąd w Piasecznie wziął się robot? To kolejne ważne pytanie

Po operacji pan Piotr zaczął dociekać, do kogo tak naprawdę należał sprzęt i kto zajmował się konserwacją robota da Vinci. Zdziwiło go, iż za swoją operację nie płacił szpitalowi św. Anny w Piasecznie, ale na konto jednego z lekarzy. Dotarł do firmy Synektik, która jest jedynym w Polsce autoryzowanym przedstawicielem amerykańskiego producenta robota da Vinci.

Fakty i mity o robotach medycznych da Vinci. „Operują lekarze ze zbyt dużym ego”

Firma Synektik odpisała mu — pod stanowiskiem firmy podpisał się jej prezes Cezary Kozanecki — iż nie dostarczała do Piaseczna robota, nie instalowała go, nie konserwowała i nie ma wiedzy, jakie doświadczenie i szkolenie przeszli tamtejsi lekarze.

Prezes Synektika dodał, iż czerwcu 2021 r. zwrócili się do władz spółki prowadzącej szpital w Piasecznie, żeby poinformować o „potencjalnych zagrożeniach dla bezpieczeństwa pacjenta oraz o ciążącej na szpitalu odpowiedzialności wynikającej z używania urządzeń pochodzących z nieautoryzowanego źródła. Ponadto informowaliśmy […] o braku podłączenia urządzenia z nieautoryzowanej dystrybucji do sieci diagnostycznej producenta, co uniemożliwia zdalną diagnostykę oraz doraźne wsparcie inżynierów producenta w trakcie zabiegów”.

Szpital przyznaje: sprzęt należał do konsorcjum lekarzy urologów

Skąd w takim razie w Piasecznie znalazł się robot da Vinci, kto opiekował się tym sprzętem, kto zapewniał części zamienne?

Z odpowiedzi Anny Barszcz, asystentki zarządu spółki prowadzącej szpital, wynika, iż robot faktycznie nie był kupiony u autoryzowanego przedstawiciela. Sprzęt należał do „konsorcjum lekarzy urologów, którzy wykonywali w szpitalu operacje robotyczne. Serwis i wsparcie techniczne było zapewniane przez firmę Medico z Lublina”, która była zweryfikowana przez Agencję Oceny Technologii Medycznych i Taryfikacji.

Maciej Kulczyński / PAP

Operacja dzięki robota da Vinci w Uniwersyteckim Szpitalu Klinicznym we Wrocławiu

Piotr już w 2023 r. wysłał zawiadomienie do Prokuratury Okręgowej w Warszawie, podkreślając, iż przed zabiegiem w Piasecznie był sprawnym seksualnie mężczyzną, a lekarze utwierdzali go, iż operacja przy użyciu robota to najlepsze rozwiązanie pod kątem szybkiego powrotu do zdrowia. Także do sprawności seksualnej. Prosił śledczych, aby do prowadzenia wyznaczyli prokuraturę spoza Piaseczna, obawiał się, jak mówi, lokalnych powiązań.

Sprawa została jednak powierzona prokuraturze w Piasecznie, a ta zdążyła już umorzyć śledztwo. Piotr się z tym nie pogodził i złożył zażalenie do sądu, które ma zostać rozpatrzone pod koniec kwietnia.

Afera wokół operacji robotem w MSWiA. „Nikt niczego nie ukradł”

NFZ na tropie „medycyny obwoźnej”. Są kary dla szpitali

Jak dowiedział się Onet, standardami leczenia w Piasecznie zainteresował się również NFZ. Nasze źródła mówią, iż NFZ wykrył, iż robot „stacjonujący” w Piasecznie jeździł także do innych placówek, co miało godzić w jakość sprzętu, w jego kalibrację, a w efekcie w bezpieczeństwo pacjentów. Szpital miał za to ponieść konsekwencje finansowe.

O efekt kontroli w szpitalu w Piasecznie zapytaliśmy centralę NFZ. Rzecznik funduszu Paweł Florek przekazał nam, iż od 12 lutego do 22 maja 2024 r. kontrole prowadzone były w trzech placówkach, które wykonują zabiegi radykalnej prostatektomii z wykorzystaniem systemu robotowego. Chodzi o Uniwersyteckie Centrum Kliniczne w Gdańsku, Regionalny Szpital Specjalistyczny im. dr. Władysława Biegańskiego w Grudziądzu oraz właśnie Niepubliczny Zakład Opieki Zdrowotnej Szpital Św. Anny w Piasecznie.

NFZ nie odpowiedział nam, jakie dokładnie nieprawidłowości wykrył w szpitalach, ale przekazał, iż nałożył na nie karę o łącznej wartości blisko 575 tys. zł. Najwięcej — 258,2 tys. zł. zapłaciła właśnie piaseczyńska lecznica.

Tymczasem szpital w Piasecznie zaprzecza, aby pracujący tam robot był wożony do innych placówek. Podkreśla przy tym, iż NFZ nie miał zastrzeżeń do sposobu użytkowania robota da Vinci. Potwierdza za to, iż dostał z funduszu karę umowną, a nieprawidłowości dotyczyły innych kwestii, np. dokumentacji medycznej pacjentów. Szpital potwierdza także informacje Onetu, iż nie korzysta już z robota, przy użyciu którego operowany był Piotr. Był to sprzęt starszej generacji, wyprodukowany w 2014 r. Spółka prowadząca szpital zakupiła nowego robota, tym razem u autoryzowanego przedstawiciela producenta, czyli od wspomnianego już Synektika.

„Marketing jest świetny, potem przychodzi rozczarowanie”

Naszymi wcześniejszymi tekstami o medycynie robotycznej już kilka tygodni temu zainteresował się doktor Andrzej Przybyła. Przedstawia siebie jako specjalistę rehabilitacji urologicznej, która, jak zaznacza, dopiero raczkuje w Polsce. W mailu do Onetu napisał, iż poruszane przez nas patologie to „czubek góry lodowej”. Podobne zjawiska widział wcześniej w Niemczech, gdzie jako urolog pracował ponad dekadę temu. Wtedy roboty szturmem wchodziły do tamtejszych szpitali i dochodziło do wielu powikłań, jednak Niemcy sobie z tym poradzili, stawiając na jakość i standaryzację procedur.

Kontrowersje wokół operacji robotem. NFZ reaguje na tekst Onetu

Związany w tej chwili z Wrocławiem dr Przybyła podkreśla, iż w Polsce głównym problemem jest marketing, którym otoczono zabiegi robotyczne. Pacjenci, ale także lekarze wchodzący do zawodu mają zbyt duże oczekiwania w stosunku do efektu. Skutkiem jest rozczarowanie, bo „opakowanie” głosi, iż prawie na pewno wszystko pójdzie dobrze, tymczasem operacja robotyczna wcale nie musi dać lepszych efektów niż inne, tańsze, tradycyjne metody, np. laparoskopia.

— Nie jestem przeciwnikiem robotyki, to krok we adekwatną stronę. Jednak w ogóle nie dziwią mnie historie pacjentów, które opisujecie. W Polsce brakuje specjalistów umiejących używać robotów. Brakuje także dobrych praktyk, w tym zwykłego kontaktu między lekarzem i pacjentem. Lekarz często „widzi” chorego jedynie podczas operacji, potem nie wie nawet, jaki jest efekt zabiegu usunięcia prostaty. A najczęściej jest to nietrzymanie moczu i utrata wzwodu, o czym się powinno zawsze mówić przed zabiegiem — podkreśla dr Przybyła.

Problem rehabilitacji urologicznej. Pacjenci są „zostawieni sami sobie”

Lekarz zwraca uwagę, iż w idealnym świecie pacjent powinien być poddany prehabilitacji. Czyli jeszcze przed zabiegiem powinien być otoczony opieką, powinien wiedzieć, co go czeka, jakie ćwiczenia wykonywać przed operacją, żeby po niej wrócić do sprawności seksualnej i do trzymania moczu.

— Wielu pacjentów po usunięciu prostaty będzie miało kłopot z erekcją i z trzymaniem moczu. Wiem, o czym mówię, bo takie zjawisko było w Niemczech, gdzie pracowałem — miesięcznie z ponad 120 pacjentami po operacji usunięcia prostaty. Nigdy co prawda nie operowałem przy użyciu robota, ale zajmowałem się rehabilitacją urologiczną pacjentów po takich zabiegach. W momencie wprowadzania robotyki w Niemczech wielokrotnie zwracaliśmy uwagę tamtejszym chirurgom, jak wiele jest komplikacji. Oni sami tego nie zauważali, bo przecież „technicznie” wychodziło idealnie i można sobie było odtworzyć operację na wideo. Ostatecznie w Niemczech państwo mocno weszło w całościową opiekę nad pacjentem. Po operacji pacjent nie idzie do domu, jak w Polsce i nie jest zostawiony sam sobie, ale trafia do sanatorium urologicznego, gdzie na koszt państwa uczy się, jak odzyskać sprawność — dodaje dr Przybyła.

Tragiczny finał eksperymentu medycznego. „Myślała, iż jej się poszczęściło”

W rozmowie z Onetem odniósł się także do wożenia robotów między szpitalami. Choć firma Synektik, autoryzowany dystrybutor w Polsce robotów da Vinci, uważa, iż można to robić przy spełnieniu ważnych procedur, dr Przybyła krytykuje taką „medycynę obwoźną”.

— Wiem, iż w Polsce istnieje zjawisko pożyczania sobie robotów między szpitalami. Jestem wielkim przeciwnikiem takich pomysłów, bo to wpływa na brak jakości i bezpieczeństwo pacjenta. Podczas transportu taki robot może przecież ucierpieć. Zresztą pokazałbym panu zwykłe USG, które było wożone przez trzy lata pomiędzy gabinetami i takie, które pracuje w jednym miejscu. Różnice widać gołym okiem. Tak to już jest, iż oszczędności nie idą w parze z jakością — zaznacza dr Andrzej Przybyła.

Szef PTU o przewożeniu robotów: to jest problem techniczny

Po naszych wcześniejszych artykułach o problemach chirurgii robotycznej w Polsce odezwał się do nas także prof. Tomasz Drewa, kierownik kliniki urologii ogólnej i onkologicznej Szpitala Uniwersyteckiego nr 1 im. dr. A. Jurasza w Bydgoszczy, konsultant wojewódzki w dziedzinie urologii i prezes Polskiego Towarzystwa Urologicznego. Przestrzegał wówczas, by opisując przypadki powikłań po operacjach robotycznych, nie wylać dziecka z kąpielą.

— Dane NFZ przemawiają za wprowadzeniem technik robotycznych w urologii i innych dziedzinach chirurgicznych. Proszę sprawdzić dane dotyczące trzymania moczu po prostatekomii, dyskwalifikują one inne techniki operacyjne w leczeniu raka prostaty — przekonywał prof. Drewa.

Dziś pytany przez Onet o to, czy przewożenie robota chirurgicznego pomiędzy placówkami jest bezpieczne dla pacjentów, odpowiada, iż z medycznego punktu widzenia nie ma ku temu przeciwwskazań. — Robot chirurgiczny jest takim samym urządzeniem jak wiele różnych innych urządzeń, na przykład takich do leczenia miejscowego metodą zamrażania guzów czy raków nerek. Takie urządzenia też są przewożone między szpitalami, które wynajmują je na konkretne procedury. To jest bardziej problem techniczny dla firmy, która tak organizuje sprzęt dla szpitala i użycza go w ten sposób. Oczywiście dla szpitala istotne jest zabezpieczenie tego, żeby wszystko działało — podkreśla prof. Drewa. Ale zaznacza, iż najważniejsze podczas takich wypożyczeń czy leasingów jest to, by robot był odpowiednio do zabiegu przygotowany i by lekarze byli biegli w operacjach minimalnie inwazyjnych, robotycznych, a oddział posiadał zaplecze i możliwości leczenia powikłań.

Prof. Drewa o problemach z rehabilitacją pacjentów. „Czekamy na odzew Krajowej Rady Onkologicznej”

Prezes PTU zgadza się z dr. Przybyłą, iż tym, co wymaga zmian systemowych, jest opieka nad pacjentem po operacjach prostatektomii. — Leczenie powikłań jest obowiązkiem lekarza wykonującego pierwotne leczenie chirurgiczne choroby. Niestety muszę z przykrością stwierdzić, iż jednostki prywatne świadczące usługi pod postacią zabiegów operacyjnych nie wywiązują się z tego zobowiązania. To smutna rzeczywistość, która wymaga regulacji prawnych i administracyjnych — podkreśla prof. Drewa. Jednostki prywatne często nie gwarantują całodobowej opieki dla pacjentów, którzy zostali poddani operacjom. Dużym problemem jest rehabilitacja trzymania moczu i funkcji seksualnych pacjentów po prostatektomii, bo nie jest dziś refundowana przez NFZ.

Jako prezes PTU prof. Drewa wraz z zarządem Polskiego Towarzystwa Onkologicznego skierował list do Krajowej Rady Onkologicznej o zajęcie się sprawą kompleksowej opieki nad onkologicznie chorymi. — Wnosiliśmy o zniesienie skierowań do poradni urologicznych, żeby wszyscy mężczyźni mieli taki sam dostęp do poradni urologicznych jak kobiety do poradni ginekologicznych. Drugim ważnym elementem było pochylenie się nad powołaniem unitów urologiczno-onkologicznych, w skład których by również wchodzili specjaliści zajmujący się m.in. rehabilitacją. Czekamy na odzew ze strony KRO — zaznacza prof. Drewa.

Idź do oryginalnego materiału