Witajcie moi Kochani. Na początku chciałabym Wam szczerze i gorąco podziękować za wszystkie słowa gratulacji i otuchy pod poprzednią notatką. Powoli, powoli zaczyna do mnie docierać, iż pomimo wszelkich trudów i licznych przeciwności rzucanych pod nogi, udało mi się już drugi raz zostać magistrem, tym razem nauk o rodzinie. Te dwa lata były dla mnie niezwykle ciężkie, zwłaszcza emocjonalnie, trochę też zdrowotnie, dlatego tym bardziej czuję małą satysfakcję, iż przynajmniej te studia dopięłam przed wakacjami. Czuję przy tym niezmierzoną wdzięczność tym, którzy byli ze mną na tej drodze, którzy mi kibicowali, motywowali, wspierali, po prostu trwali na dobre i na złe. Tym, którzy są mi znani z realnego świata, ale też i z wirtualnego. Tym, którzy nie pozwolili mi się poddać w tym wszystkim, iż pomogli chociażby dobrym słowem, kiedy było bardzo źle, kiedy chciałam rzucić to wszystko wniwecz.
Czy czuję, iż odniosłam sukces? I tak, i nie. Z jednej strony cieszę się, iż udało mi się sprostać wymaganiom, jakie postawiły przede mną studia w takim samym stopniu, jak inni członkowie grupy z Nauk o Rodzinie. Ale z drugiej - nie uważam, abym zrobiła coś spektakularnego. Zakończyłam jakiś etap mojego życia, tak jak inni. Normalna kolej rzeczy, także dla ludzi z MPD. Bo czyż tak bardzo różnię się od innych? Nie sądzę.

Jednak ostatnie dni przyniosły mi jeszcze jeden sukces, chociaż nie mój osobisty, to jednak cieszący nie mniej, a może choćby jeszcze bardziej, niż mój własny.
Myślę, iż okres wakacji to w wielu diecezjach czas na różne szarady wśród księży posługujących w parafiach. Co prawda ja też z niecierpliwością czekam na zmianę proboszcza w mojej rodzinnej parafii, ale u mnie są księża zakonni, którzy rządzą się zupełnie innymi regułami przy przenoszeniu. Ja choćby nie wiem, czy biskup diecezjalny ma coś do powiedzenia w tej materii.
Jak co roku z ciekawości sprawdziłam, czy znajomi księża mają zmianę. Jakże bardzo ucieszyłam się, kiedy dotarłam do nazwiska mojego katechety z podstawówki i gimnazjum. A raczej z tego, iż został mianowany proboszczem. Nie, wróć, najpierw administratorem parafii. No, ale to tak jedną nogą jest proboszczem. I to w jednej z parafii w moim mieście. Niemal od razu podzieliłam się tą wiadomością z kilkorgiem ludzi z byłej klasy. Ucieszyli się. I tak z automatu wyszła propozycja, aby pojechać do Księdza z Gitarą* z gratulacjami.
Jako termin wybraliśmy pierwszą sobotę wakacji. Nie, nie dlatego, iż byłam już wtedy po pierwszej obronie i można by było mianować mnie podwójnym magistrem. Co to, to nie. Zresztą chyba źle bym się z tym czuła. Po prostu tak wyszło. Każdemu tak pasowało. Co prawda mnie w ostatniej chwili wypadła kolejna, ostatnia przed przerwą wakacyjną poprawka z Historii Filozofii, ale ona była w godzinach przedpołudniowych, a my umówiliśmy się z Księdzem z Gitarą w godzinach popołudniowych. Wszystko więc idealnie się zgrało.
Rano, jeszcze przed tym, zanim pojechałam do Kato po raz kolejny próbować zdawać tą nieszczęsną filozofię (po nocach mi się już ona śni), podskoczyłam do kościoła upewnić się, czy Ksiądz Niosący Światło na pewno nic nie potrzebuje z apteki. Wedle księdza proboszcza wszystko miał. Co prawda w dalszym ciągu bolało go gardło, ale poza tym raczej wszystko było z nim bez zmian. Proboszcz kazał mi się nim nie martwić i cieszyć wakacjami.
Ale na te wakacje najpierw trzeba było zasłużyć. I to nie obroną, ale zaliczeniem filozofii, które okazało się dla mnie o wiele trudniejsze. Jednak na ostatek coś się we mnie odblokowało, bo jakimś cudem zdałam za jednym zamachem i ćwiczenia, i egzamin. Co prawda ćwiczenia na przysłowiowe "Boże miłosierdzie", ale za to na egzaminie zaszalałam i wyszłam z niego z 4,5. Sama nie mogłam w to uwierzyć. A z drugiej strony, podeszły mi pytania. Te teoria poznania Locka, egzystencjalizm Kierkegaarda oraz hermeneutyka Gadamera wyjątkowo mi podeszły. A więc wakacje czas zacząć. Bo obrona magistra z pedagogiki we wrześniu to już tylko formalność. Przynajmniej mam taką nadzieję.
Z wolną głową i czystym sumieniem wróciłam do domu. gwałtownie coś zjadłam, zmieniłam ubrania na mniej odświętne (aczkolwiek w dalszym ciągu eleganckie), nakarmiłam kota i ruszyłam na powrót do Kato, skąd najłatwiej jest dotrzeć do Jawo, gdzie aktualnie na jednej z parafii pozostało Ksiądz z Gitarą. Trochę zachodu to kosztuje, w takich chwilach żałuję, iż nie mam prawa jazdy, ani choćby nie potrafię jeździć na rowerze... Może byłoby łatwiej.
W Jawo spotkałam się z resztą na centrum miasta i ruszyliśmy w stronę odpowiedniego kościoła. Ksiądz już czekał na, jak to sam określił, swoich sportowców. W dalszym ciągu pamięta nasze imiona, kojarzy naszych bliskich i to, co kto z nas trenował. Ze mną nie ma problemu, bo kontakt mam z nim raczej stały, głównie poprzez internet, ale co kilka miesięcy starałam się go odwiedzić. Podobnie chciałabym zacząć postępować z księdzem Wojtkiem, odwiedzić go chociaż te 2 razy w roku. Nie wiem, czy dojdzie to do skutku, bo to jednak trzeba dotrzeć za Wrocław, ale spróbować można. Jednak z innymi kontakt Księdza z Gitarą się urwał gdzieś po drodze. Co nie zmienia faktu, iż nie otaczał nas swoimi modlitwami.
Radość jego z naszego przybycia była niezmierna. Ksiądz zaprosił nas do siebie na kawę, herbatę i ciasto. Trochę onieśmieleni weszliśmy do jadalni i zajęliśmy miejsca. Jednak z każdą chwilą nabieraliśmy coraz bardziej pewności siebie, a dyskusja nabierała tempa. Oczywiście wszyscy szczerze gratulowaliśmy Księdzu awansu, cieszyliśmy się z nim, podpytywaliśmy o plany, których jeszcze nie miał. Z drugiej strony on też pytał co u nas, co robimy, jak nam się wiedzie. Tak jak pisałam, jestem z nim w stałym kontakcie, więc wolałam, aby bardziej porozmawiał z innymi, niż ze mną. Ale i tak ktoś w pewnym momencie powiedział o mojej obronie z poprzedniego dnia. Ogólnie Ksiądz wiedział o moich studiach, nie wiedział jednak, iż już się bronię. Tak trochę stanęłam w centrum uwagi, czego wcale nie chciałam. To nie był mój dzień, awans Księdza z Gitarą był dużo ważniejszą rzeczą. Podziękowałam więc za gratulacje, ale gwałtownie też skierowałam uwagę wszystkich na osobę Księdza.
Tak sobie siedzieliśmy i rozmawialiśmy do popołudnia. Przypomniały mi się czasy, kiedy Ksiądz prowadził w swojej parafii na terenie mojej szkoły podstawowej i gimnazjum Oazę, na którą nas wciągnął. Spotkania dla nas, niepełnosprawnych, były w soboty, więc dla mnie był to idealny czas. o ile dobrze pamiętam, to te spotkania były raz, dwa razy w miesiącu. O ile nie miałam w tym czasie zawodów sportowych albo innych wyjazdów, to starałam się być. Zawsze to było jakieś wyjście z domu i zawsze coś się działo. I było to dla mnie też wprowadzenie do mojej późniejszej posługi w salezjańskim Oratorium. Bezcenne chwile i wspomnienia. Takie, które chce się pamiętać do końca życia.
Będzie dobrym proboszczem. Czuję to. Zawsze się śmieję, iż to, jak się traktuje "innych" dużo mówi o człowieku. o ile widzi w nas pełnoprawnych ludzi, o ile potrafi wydobyć z każdego jego potencjał i wykorzystać jego talenty, o ile jest dla niego, a nie obok - to znaczy, iż dobrze jest przygotowany do pełnienia swojej roli. Zresztą Ksiądz powiedział, iż tych siedem lat w naszej szkole (uczył jeszcze przez rok po moim wyjściu) nauczyło go prawdziwego życia i autentycznej pokory. Pamiętacie wpis o pastuchach, pasterzach i pastuszkach? To właśnie przykład takiego pastuszka. I mam nadzieję, iż ten "awans" go nie zmieni. Niech tylko nie zapomina, iż nie on jest najważniejszy w parafii i iż nie miałby żadnej władzy, gdyby nie dana by była mu ona z góry. A wtedy wszystko będzie dobrze.
Ksiądz zaprosił nas na swoje wprowadzenie do nowej parafii. Pech chciał, iż akurat wtedy jestem w Rzymie. Ale duchowo i myślowo będę z księdzem. I z moimi kolegami i koleżankami z klasy, bo oni obiecali, iż będą. Kurcze, korci mnie, aby napisać od nas, tych jego niesfornych sportowców, jakieś życzenia "na nową drogę życia". Bo na spotkanie jesteśmy umówieni, już na jego nowych włościach, po moim powrocie.
Ech, choćby nie wiecie jak się cieszę z tego jego awansu. choćby bardziej niż z mojej obrony. Wiem, iż Artur podjął słuszną i dobrą decyzję. I nie będzie jej ani trochę żałować. A ja już wypatrzyłam niezły upominek na dobry początek jego posługi w nowym miejscu.

Obczaiłam też, jak najlepiej dostać się na nową parafię księdza. Tragedii nie ma, komunikacja jeździ do niego niemal regularnie. Nie no, będzie dobrze.
* Nie pamiętam katechezy czy też spotkania oazowego, aby nie miał ze sobą gitary