
W ramach szkolnych praktyk studenckich dostałam za zadanie przygotowanie akademii na zakończenie roku szkolnego dla uczniów ze starszych klas szkoły podstawowej (4-8). Zgodnie z tradycją szkoły na takiej akademii następuje pożegnanie nauczycieli, którzy albo odchodzą ze szkoły ze względu na przejście na emeryturę, albo odchodzą z jakiegoś innego powodu. Od początku wiedziałam, iż w tym roku na emeryturę odchodzą trzy nauczycielki, w tym dwie pracujące na świetlicy, ale całkiem nieoczekiwanie, dosłownie w środę przed zakończeniem roku szkolnego, okazało się, iż w tym gronie jest też... Ksiądz Niosący Światło.
Kiedy w środowy poranek poinformowała mnie o tym polonistka współorganizująca akademię, uznałam to za kiepski żart. Co prawda ksiądz kilka razy wspominał, iż chce zrezygnować z katechezy szkolnej, ale on czasami tak tylko się przekomarza. Niestety, ksiądz miał się pojawić w szkole dopiero na zakończeniu, nie mogłam więc po prostu do niego iść i zapytać, czy to prawda. Ale, ku mojemu zaskoczeniu, pojawił się na wieczornej Mszy. Postanowiłam wykorzystać okazję i po nabożeństwie czerwcowym poszłam na zakrystię. Ksiądz choćby ucieszył się na mój widok, bo miał recepty do wykupienia. Okazało się, iż wypuścili go z infekcją gardła i z jeszcze jedną mało przyjemną rzeczą. Polska służba zdrowia... A ja mam znajomą, która po znajomości sprowadza i sprzedaje te leki po cenach fabrycznych. Obiecałam mu zdobyć wszystko na drugi dzień. A przy okazji zapytałam go, o co chodzi z tym jego odejściem ze szkoły. Złapał mnie za ramiona, aż mnie przeszły ciarki po plecach ze strachu. "Lolek, musiałem tak zrobić. Wiem, iż dalej nie dam rady" wyznał wbijając mi chude palce w bark.
Dobrze, iż wracam na nogach z kościoła, miałam trzy kilometry na to, aby coś wymyśleć na piątek i w ogóle wszystko przemyśleć. W ogóle piątek to był taki sądny dzień, bo i koniec praktyk, i zakończenie roku szkolnego, i obrona tytułu magistra z Nauk o Rodzinie, i zakończenie roku katechetycznego w parafii. I jeszcze trzeba było na gwałtownie wymyśleć coś na pożegnanie księdza przez uczniów. Wiem, iż wcale by nie okazał tego, iż jest mu przykro, w końcu wszystko wyszło na ostatnią chwilę. Ale chciałam, aby i on miał piękne pożegnanie. Postanowiłam wykorzystać jeden wiersz napisany jakiś czas temu. Drugi ułożył mi się po drodze.
W czwartkowy poranek dałam jeden wiersz szósto-, a drugi siódmoklasiście, kilka słów podziękowania ósmoklasistce. Bo w tych klasach ostatnio uczył ksiądz. Od razu im powiedziałam, iż nie muszą tego umieć na pamięć, grunt aby w miarę dobrze to przeczytali. Potem poszłam pomóc plastykowi w malowaniu dekoracji i ustawieniu ich w sali gimnastycznej na sztalugach. Na ostatnich lekcjach robiliśmy jeszcze ostatnie próby. Po skończonej dniówce zostałam jeszcze w szkole. I tak byłam umówiona z panią Barbórką, iż przywiezie mi te jego lekarstwa do DG, a księdzu obiecałam, iż poogarniam mu rzeczy w szkole. Na szczęście nie było tego dużo. Ale tutaj pierwszy raz dałam upust emocjom. Potem podskczyłam do centrum po lekarstwa i wróciłam się, tym razem do kościoła, bo przecież to zakończenie oktawy Bożego Ciała. Tym razem bez wianka, ale tyle było rzeczy na głowie, iż to jedno mi z niej wyleciało. Tak trochę martwiłam się, aby mi nazajutrz nie powylatywały tak samo inne rzeczy na obronie. Lekarstwa dałam księdzu po procesji wokół kościoła. Liczyłam na to, iż jeszcze powie, iż z tą szkołą to żart, iż od września wraca na tyle, na ile mu siły pozwolą. Nie ma to jak naiwność. Zamiast tego poprawił mi szelkę u plecaka i podziękował.
A ja czułam coraz większą bezradność i pustkę. I to chyba byli najwięksi winowajcy tego, iż przez 3/4 nocy nie spałam tylko przerzucałam się z boku na bok, a co zasnęłam to zaraz się budziłam. Nie pomagało choćby głaskanie Pusi i jej kojące mruczenie. Bo zdałam sobie sprawę z tego, iż musi być źle. Samodzielne mieszkanie ma tą wadę, iż nie można w nikim szukać wsparcia w trudnych chwilach w każdym momencie. Trzeba jakoś sobie samemu z tym radzić. Wstałam rano po nieprzespanej nocy, spojrzałam na galowy strój, bo przecież ze szkoły miałam jechać na uczelnię, i znowu chciało mi się płakać. Zmusiłam się do zjedzenia połowy bułki, wzięłam plecak i wyszłam na pół dnia.
Do szkoły dotarłam przed 8. Najpierw poszłam na świetlicę, a potem w drodze na salę gimnastyczną zajrzałam jeszcze do księdza. Akurat była u niego 7b z kwiatami i podziękowaniami. Uśmiechnęłam się, pierwszy raz od dwóch dni, i zbiegłam na dół na salę gimnastyczną zobaczyć, czy wszystko jest w porządku. Było.
Na dziesięć minut przed godziną 9.00 nauczyciele, uczniowie i rodzice powoli zaczęli się schodzić do sali. Trzeba było dopilnować, aby ci nauczyciele, którzy odchodzą usiedli z przodu, nieopodal dyrekcji. Punktualnie o 9:00 rozpoczęło się zakończenie roku szkolnego klas starszych. Najpierw przemówienie pani dyrektor, następnie prezentacje multimedialne dotyczące odchodzących klas ósmych, potem ciekawostki na temat uczących się w nich uczniów, a później pożegnanie nauczycieli. Najpierw panie ze świetlicy, a potem Księdza Niosącego Światło. Zaczęło się od krótszego wiersza:
Podziękowanie
Sześć lat jak w pacierzu "Amen"
nie wiemy kiedy zleciało.
Dziś Ciebie, Księże ... *
pożegnać nam wypadało.
Za każdą lekcję religii
stokrotnie Ci dziękujemy.
To dzięki niej dosyć dużo
o naszym Bogu dziś wiemy.
Za każdą wyrządzoną przykrość,
ze skruchą Cię przepraszamy.
Za Twoje tak dobre serce.
serdeczne dzięki składamy.
W trudzie codziennych lekcji,
jaśniały nam wszystkim twarze.
Gdy śmiech twój głośny, radosny,
niósł się przez korytarze.
I jeszcze przyznamy szczerze,
tak już na samiutki koniec.
Że byłeś nam tu tak trochę,
jakby niebiańskim aniołem.
Następnie zostały odczytane słowa podziękowania i został wyrecytowany drugi wiersz, który ułożyłam w 2012 roku, kiedy ksiądz Wojtek odchodził na inną parafię. Dobrze, iż jeszcze go pamiętałam. A co nie pamiętałam, to ułożyłam na poczekaniu.
Księża katecheci
Różne są Boga poznania techniki,
w czyśćcu historii, matematyki.
W piekle symboli, wzorów chemicznych,
w ogromie błędów ortograficznych.
A Niebo tak dalekie się zdaje,
niczym na mapie w atlasie kraje.
Schody do niego grzechem znaczone,
na głowie niesiemy cierniową koronę.
Jak się tam dostać, którędy droga?
ciągle błądzimy szukając Boga.
Ciągle ranimy Go swymi czynami
- Brama Niebieska zamknięta przed nami.
A święty Piotr przekręca kłódkę
i tak też mówi do nas ze smutkiem:
"Za dużo złego się w życiu działo
za mało z tego się spowiadało".
By się nie spełnił ten scenariusz czarny
i aby nasz los nie był zbyt marny.
Bóg nam posyła swych wysłanników,
co pracy mają tutaj bez liku.
Cisi to bardzo bohaterowie,
co nieraz stają na swojej głowie.
Drogę do Boga nam pokazują.
moralność, pobożność w ludziach kształtują.
Rano nas w szkole o ciszę proszą,
Wieczorem interesujące kazania głoszą.
Służą z oddaniem w konfesjonale,
by dusza nie była grzeszna wcale.
Uczą, jak dobrym być w naszym życiu,
jak nieść innym dobro, także w ukryciu.
Gdzie miłość, dobro, prawda w nas leży,
my to już wiemy. Skąd? Z katechezy.
Odruchowo spojrzałam na księdza - siedział skulony, z głową ukrytą w dłoniach. Wzruszył się, i to jak. Potem, już w sali, kiedy dowiedział się już jaka była geneza tego wszystkiego (połowicznie) przyznał, iż to były najpiękniejsze wiersze, z jakimi się spotkał. Zrobiło mi się głupio, bo sama nie uważam ich za rewelacyjne. Po prostu pisałam to, co mi serce podpowiadało. Gdybym miała więcej czasu powstałoby coś lepszego. Zapytałam się go skąd wie, iż te wiersze to ja napisałam. Odpowiedział mi coś takiego, co chcę zachować dla siebie, ale wiem, pragnę aby ta jego odpowiedź została ze mną po wszystkie dni mojego życia.
Po skończonej akademii zostałam jeszcze na sali gimnastycznej na zakończeniu roku szkolnego klas młodszych, a potem na demontażu dekoracji i krzeseł. W tym czasie nauczyciele poszli do klas i pokoju nauczycielskiego. Podeszłam do Księdza Niosącego Światło i powiedziałam mu, iż przyjdę do jego salki, jak tylko uporam się z tym wszystkim. Nie będę ukrywała - prace porządkowe trochę mi zajęły, w drodze na trzecie piętro jeszcze zahaczyłam o świetlicę zobaczyć, czy nie ma w niej dzieciaków - nie było. Z czystym sercem poszłam na górę. Ksiądz stał przy oknie wyraźnie wzruszony. Po chwili spojrzał w moją stronę i stwierdził, iż czas się zbierać. Dopił coś z kubka i powiódł wzrokiem po klasie. "Czas na zmianę warty, Lolku" - stwierdził ledwie słyszalnym głosem, po czym zapytał, czy nie spóźnię się na obronę magisterki, bo tego by nie chciał. Odpowiedziałam, iż nie i pomogłam mu w pakowaniu ze szkoły ostatnich rzeczy oraz otrzymanych upominków, a ponieważ do obrony miałam jeszcze trochę czasu (wyznaczona była na godzinę 14:00) postanowiłam go odprowadzić na plebanię. Część rzeczy wylądowała w kartonie, część w moim plecaku.
W zasadzie te kilkaset metrów pokonaliśmy w ciszy. Nie chciałam forsować jego gardła, w ogóle nie chciałam go zbytnio męczyć. A jednak cieszyłam się widząc wzruszenie na jego twarzy. Tylko już przy drzwiach na plebanię zaczęłam mówić. Widziałam też, iż zaczyna go boleć głowa (ewentualnie ból się nasilił) dlatego poprosiłam go, aby się położył, przespał i odpoczął, bo źle wyglądał. A przy okazji zapytałam go, czy nie potrzebuje jeszcze niczego z apteki, bo jakby co to mogę podejść po obronie do pani Barbórki i mu załatwić. Jak nie na dzisiaj, to na jutro. Stwierdził, iż wszystko ma. Na odchodne jeszcze nakreślił mi znak krzyża na czole. Przypomniało mi się, jak ksiądz Wojtek czynił taki sam gest przed moimi egzaminami. Jeszcze raz życzył mi na czas obrony opieki Ducha Świętego. I jakoś tak się wzruszyłam.
Na uczelnię dotarłam trochę przed czasem. Po drodze jadłam kajzerkę, chociaż z emocji miałam ściśnięty żołądek. Ale musiałam coś zjeść, aby nie zemdleć. Jeszcze zdążyłam przejrzeć notatki z dwóch ostatnich lat i na drżących nogach weszłam, po wywołaniu mnie, do sali egzaminacyjnej. Jedno pytanie miałam z treści pracy (opisywałam sytuację ukraińskich uczniów mających status uchodźcy wojennego i porównywałam wyniki z wynikami sprzed 2 lat), jedno z podstaw dydaktyki i jedno z mediacji (to z dydaktyki i z mediacji nawiązywało do mojej pracy dyplomowej). Ostatecznie na wszystkie pytania odpowiedziałam na tyle wyczerpująco, iż otrzymałam całkiem ładną ocenę, co w parze ze średnią ze studiów daje satysfakcjonujący mnie wynik. Z jednej strony cieszyłam się, bo jednak nie były to łatwe dwa lata, zwłaszcza pod względem emocjonalnym, ale też zdrowotnym. Ale z drugiej strony gdzieś z tyłu głowy przypomniał mi się jeden komentarz i od razu pojawiła się myśl: a co, o ile tamta osoba miała rację? o ile naprawdę jestem słaba w nauce, a wszystkie oceny, a co za tym idzie i dyplomy, faktycznie otrzymuję z litości? Chciało mi się płakać, a chwilowa euforia gdzieś uleciała. Zadzwoniłam do domu z informacją, iż zdałam i wyszłam z uczelni. Ku mojemu zaskoczeniu przed budynkiem czekali na mnie Kropka z Adamem. Raz, chcieli pochwalić się świadectwami szkolnymi (dwa razy świadectwo z wyróżnieniem), dwa, chcieli mi pogratulować ukończenia drugich studiów magisterskich. Żałowałam, iż nie mogłam iść z nimi na lody z powodu zakończenia roku katechetycznego, ale umówiliśmy się z tym na wakacje.
Po powrocie do domu zmieniłam odświętną koszulę na zwyczajną, kolorową, spódnicę na dżinsy i włączyłam komputer oraz zupę na kuchence. gwałtownie napisałam księdzu Wojtkowi, iż drugi magister obroniony (sam mnie o to prosił), po czym zjadłam obiad, wrzuciłam do plecaka keczupy i musztardy i pobiegłam do Kościoła na Mszę na zakończenie roku szkolnego i katechetycznego. Ale wcześniej na różaniec. Jak zwykle siedziałam w ostatniej ławce. Tym sposobem Ksiądz Niosący Światło mógł tradycyjnie do mnie podejść zmierzając do konfesjonału. Od razu mi pogratulował uzyskania dyplomu magistra, bo stwierdził, iż ani trochę w to nie zwątpił. Tylko interesujące co by było, gdyby tak się nie stało, gdybym z tego wszystkiego oblała na samym końcu... Wyglądał już lepiej, tylko głos miał nieswój. Tymczasem zaczęły schodzić się dzieci i zasiadać w ławkach. Spowiadający księża też już udali się na zakrystię, a chwilę później rozpoczęła się Msza. Podobało mi się, iż dzieci były zaangażowane w czytania, śpiewy i niesienie darów. Kazanie, nieco chrypiącym głosem, wygłosił Ksiądz Niosący Światło, który przypominał, iż Bóg chce być z nami obecny także w naszych wakacyjnych podróżach i planach. I to od nas zależy, czy tą prośbę spełnimy, czy też nie. Dziękował też za te wszystkie lata, w szkole i w parafii, jak także za pożegnanie jakie mu urządzono w szkole. Biednemu aż głos się zaczął łamać, a ludzie zaczęli szlochać.
A po Mszy cała młodzież (i nie tylko) poszła na tył kościoła, gdzie było ognisko. Od razu dałam keczupy i musztardy, aby o nich nie zapomnieć. Rozejrzałam się dookoła - było tyle znajomych twarzy ze szkoły i z kościoła, iż choćby gdybym chciała, to nie czułam się tam obco. Co rusz ktoś podchodził do Księdza Niosącego Światło, aby podziękować mu za wszystko. Zarówno dzieci, jak i rodzice. Aż ciepło się człowiekowi robiło na sercu na ten widok. Lubią go - to widać. Ksiądz kilkakrotnie namawiał mnie na kiełbaskę z ogniska, Organista choćby chciał mi ją upiec, tak samo jak Dusia. Ze mnie jednak zaczęły schodzić emocje i stres związane z przeżyciami z całego dnia, co objawiało się niezbyt przyjemnym bólem brzucha. Wiedziałam czym to się mogło skończyć, a jeszcze chciałam się pouczyć po powrocie filozofii. Dlatego grzecznie i z uśmiechem kręciłam przecząco głową, mówiąc, iż lepiej aby zostało dla dzieci. Do moich uszów co chwilę dobiegał głos Księdza Niosącego Światło, który opowiadał o dzisiejszej akademii i o tym, iż świat nauki powiększył się o dodatkowego magistra familologii. Miałam mieszane uczucia - z jednej strony chciałam zapaść się ze wstydu, ale z drugiej, gdzieś tam w sercu na dnie czułam radość, iż ktoś szczerze cieszył się z mojego mini-sukcesu. Tym bardziej, iż do mnie on jeszcze nie dotarł.
Ognisko dogasało, dzieci z rodzicami i opiekunami powoli zaczęli zbierać się do domów. Wraz z Natanem jeszcze przez chwilę próbowaliśmy zachować żywy płomień, dorzucając drobny chrust do ognia. To znaczy bardziej Natan wrzucał, ja go tylko asekurowałam, aby nie wleciał do żaru. "Natan, Lolek, nie bawcie się ogniem, bo będziecie sikać w nocy" - usłyszałam śmiejący się głos Księdza Niosącego Światło. Kiedy niemal już wszyscy poszli i została nas może dziesięcioro, usiedliśmy wokół ogniska, z którego bił jeszcze żar. Słońce chyliło się ku zachodowi, a ten długi i emocjonujący dzień dobiegał końca. Chciałabym, aby trwał on w nieskończoność, jednak prawa Boże są nieubłagane. Trzymałam w drżących dłoniach kubek z wodą, patrzyłam na mieniące się między blokami zachodzące słońce, a po mojej głowie kołatała się jedna jedyna, najbardziej tutaj pasująca piosenka z filmu "W pustyni i w puszczy" - "Rzeka marzeń".
A ponieważ zegar wskazał godzinę 21:00, wstaliśmy, aby odśpiewać młodzieżową wersję "Apelu jasnogórskiego". Wszyscy złapaliśmy się za ręce, tworząc tym samym jedność. Potem jeszcze na chwilę usiedliśmy na ziemi słuchając śmiesznych kawałów opowiadanych przez Organistę. A ma ku temu dar. Jednak i żar stawał się coraz mniejszy. Ksiądz zadecydował, iż koniec tej imprezy i idziemy spać. Ale kazał mi jeszcze na moment poczekać, dając mi na chwilę swoją bluzę do ubrania, a sam poszedł do mieszkania. Wrócił po chwili, ze słoikiem miodu w rękach. Dostał go na pożegnanie od dzieci w szkole, ale i tak nie jest w stanie już jeść takich rzeczy, a w jego ocenie dzisiaj jak najbardziej zasłużyłam na jakąś nagrodę. Tylko, iż ja nie zrobiłam nic nadzwyczajnego. Przygotowanie akademii na koniec roku szkolnego to dla mnie była przyjemność, a obrona magisterki - też nic wielkiego. Nie ja pierwsza, nie ostatnia. Wiecie, robiłam wszystko, aby się nie popłakać, ale tak mało mi to wyszło. Zwłaszcza kiedy sobie uświadomiłam, iż już naprawdę nigdy nie wróci do szkoły jako katecheta. Siedziałam więc na schodach trzymając na kolanach ten cały miód i dobry kwadrans, mimowolnie, wyłam w niebogłosy. A Ksiądz Niosący Światło po prostu siedział obok i obejmował mnie swoim ramieniem zapewniając, iż wszystko będzie dobrze. Tylko, iż ja wiem, iż nie będzie. choćby nie wiem, czy to dla niego było dobre, aby tak siedział na zimnym bruku. W końcu zaczęłam się zbierać do kupy. Kazałam mu iść do domu, bo już było słychać, iż chrypie i częściej pokasływał. Ale na pożegnanie uścisnęliśmy sobie dłonie, a ksiądz jeszcze schował mi miód do plecaka i tradycyjnie poczochrał po czuprynie jeszcze raz gratulując obrony.
"Czas na zmianę warty, Lolku" - hmmm, jakaś sugestia? Co prawda mogłabym spróbować aplikować z dyplomem z licencjatu z pedagogiki, bo obronę tego tytułu magisterskiego przełożyłam na wrzesień. Tylko czy w ogóle mam szansę? Ale skoro ksiądz tak mówi, to czemu chociaż nie spróbować. Żeby tylko on doczekał tej mojej wrześniowej obrony...
* jednak jego imię zachowam dla siebie, niech na blogu będzie Księdzem Niosącym Światło