Nie zdałam filozofii. A raczej zdałam ją połowicznie. Co nie zmienia faktu, iż dalej mam niezaliczone ćwiczenia, a bez tego nie mogę podejść do egzaminu. Pocieszające dla mnie jest to, iż zostaje mi do zdania jedno kolokwium. Ostatnie. Z filozofii najnowszej. I chyba dlatego najbardziej zagmatwane, jak dla mnie. Filozofia starożytności i średniowiecza nie sprawiała mi większych problemów, ale filozofia nowożytna i najnowsza, i owszem. Może dlatego, iż zmienił się wykładowca, a przez to i sama forma wykładów? Może dlatego, iż z filozofami działającymi w starożytności i średniowieczu ma się więcej styczności? O takich Platonach, Sofoklesach, świętym Bernardzie czy też Tomaszu z Akwinu słyszało się już wcześniej, chociażby na lekcjach języka polskiego czy historii, o Pascalu, Heglu czy Gadamerze - niekoniecznie. Sytuacja wygląda tak - przed wakacjami wykładowca ma jeszcze raz konsultacje. Planuję na nie iść i jeszcze raz spróbować przynajmniej z tym ostatnim kolokwium, chociaż, nie ukrywam, chciałabym też podejść do egzaminu. Uda się, to będę szczęśliwa, nie, to będzie trzeba ogarnąć się do września i sesji poprawkowej.
Trochę podłamało mnie to niezaliczenie, bo liczyłam na to, iż wreszcie się uda i będę mogła na spokojnie przygotowywać się do egzaminu. A tu jeszcze z tyłu głowy będę miała to, iż najpierw mam do zaliczenia ćwiczenia. Na szczęście część materiału z kolokwium i z egzaminu pokrywa się ze sobą, a więc tej nauki nie ma znowu tak dużo. Po drodze jeszcze obrona magisterki, ale to pikuś.
Po powrocie do domu włączyłam na chwilę komputer i facebooka. Chciałam tylko napisać na grupowej konwersacji, iż zdałam tylko trzecie kolokwium, kolejne chciałabym za kilka dni. I wtedy mój wzrok padł na zupełnie nową wiadomość. Kiedy zobaczyłam jego adresata aż uśmiechnęłam się sama do siebie. Ksiądz Wojtek! Większej niespodzianki nie mogłam sobie wymarzyć na ten dzień, trudny dzień. Wiedziałam, iż ma konto na portalu, ale nigdy nie miałam odwagi do niego "zagadać", nie czułam się tego godna. A przecież on zawsze traktował mnie normalnie. Jako pierwszy kapłan w parafii widział we mnie materiał na animatora salezjańskiego. Powierzał zadania na miarę moich możliwości, rozliczał z nich, chwalił, ale też ochrzaniał. W konfesjonale zawsze powiedział coś krzepiącego, choćby o ile najpierw zrugał. Traktował mnie na równi z innymi animatorami z Oratorium, chociaż musiał modyfikować wymagania względem mnie. Pokazał też, iż księża mogą utrzymywać relacje z kobietami, i iż mimo wszystko można w nich zachować nieskazitelną czystość. Był w naszej parafii tylko dwa lata, ale jakie to były piękne i owocne lata.
I teraz ta wiadomość od niego, jakby ponownie podświadomie wyczuł, iż potrzebuję tego. Odpisałam mu, po jakimś czasie i on mi odpisał. I znowu ja jemu. choćby przeszła mi przez głowę myśl, jak pięknie by było, gdyby był u nas proboszczem. Może zgodziłby się na niektóre moje pomysły. A może i nie, ale powiedziałby mi to normalnie, ze zrozumieniem, wytłumaczył dlaczego. Bo chyba bycie proboszczem nie zmieniło go tak bardzo. Że przez cały czas bije od niego skromność, pokora i wyrozumiałość. Że nie zapomniał, iż dostał władzę od kogoś postawionego wyżej, iż ktoś mu kiedyś w tym zaufał. Że tylko kieruje parafią, zarządza, a nie ma ją na własność. Że zarówno to co zbuduje, jak i to co zniszczy będzie procentowało w przyszłości. Że jest takim promyczkiem dla swoich parafian w trudnych momentach, jakim był, i jak się okazało w dalszym ciągu jest, dla kogoś takiego jak ja... Do dzisiaj zajmuje szczególne miejsce w mojej pamięci, sercu i modlitwie.
![]() |
źródło zdjęcia |