W górach jest wszystko co kocham
Zewsząd cisza...Tylko czasami nieśmiało zaszumi kosodrzewina
Jakby zachęcając: "Idź śmiało przed siebie".
Więc idę, idę, i idę.
Rozmyślając...
nad tym co jest, co było, i co będzie.
Tutaj tak łatwo to przychodzi.
Wtem wchodzę na sam szczyt,
oddychając pełną piersią.
Zdobywam kolejną górę w swoim życiu.
Dosłownie,
W przenośni...
Podczas jednej z naszych grupowych rozmów na wydziale padła propozycja, abyśmy na zakończenie sesji wybrać się na jednodniowy wypad w góry. choćby o ile był to tylko żart, to niektórzy potraktowali go bardzo poważnie. W końcu zebrała się nas pięcioosobowa ekipa, a Madziałek obiecał wybrać jakąś "łatwą" górę, żebym i ja mogła z nimi iść. W końcu padło, iż idziemy na Magurkę, szczyt który już raz udało mi się zdobyć, ale w zimowej aurze. Teraz miałam zrobić to latem. Co prawda jeszcze nie jestem po sesji, ale... Postanowiliśmy wybrać się na naszą wyprawę w niedzielę, bo wtedy wszystkim pasowało.
Byłam zmęczona po oprowadzaniu dzieciaków po Wadowicach, które miało miejsce poprzedniego dnia. A jednak zmobilizowałam się i znowu skoro świt wstałam i udałam się do Kato, gdzie już czekali na mnie chłopcy. To od nich dowiedziałam się, iż Madziałek do nas dojedzie swoim samochodem, bo zaspała. Ups, zdarza się. Kiedy nadjechał pociąg, zajęliśmy cztery miejsca i ruszyliśmy na podbój gór.

Ale najpierw Msza święta, bo przecież to niedziela, a my jako przykładni studenci Wydziału Teologicznego nie chcieliśmy z niej rezygnować. Niewielki, przytulny wiejski kościółek dający przyjemny chłodek sprzyjał skupieniu się na tym, co mówi kapłan. Przez chwilę zastanawiałam się, czy odczytywana Ewangelia nie jest tą, którą "rozwaliłam" podczas spotkania DA z S-ca z biskupem Ważnym. I to właśnie była ona. Może dlatego trochę inaczej niż zwykle ją odebrałam. Wygłoszone przez księdza kazania opierało się na rozwinięciu trzech zaleceń, aby zjednoczyć się z Bogiem i odkryć kim jest Jezus. Po pierwsze powinniśmy obumrzeć w swoim dotychczasowym życiu. Po drugie, powinniśmy podczas dźwigania naszych codziennych krzyży zaufać Bogu. I wreszcie po trzecie - powinniśmy iść naszymi własnymi ścieżkami. Myślę, iż dużo ciekawsze było ich rozwinięcie, ale to jest temat na osobny wpis.
Po skończonej Mszy poszliśmy do mapy, na której zaznaczone były szlaki prowadzące na Magurkę. Madziałek zapytała mnie, jakim szlakiem szliśmy w listopadzie z księdzem Krisem i Ciemnymi Typami. Dobre pytanie, żebym to ja to pamiętała. Wiem, iż byliśmy pod kościołem, bo tutaj odmawialiśmy pierwszą dziesiątkę różańca. A potem ruszyliśmy w górę. W ostateczności Madziałek przyznał, iż zna interesujące podejście, ale od innej strony. Od czego jednak był samochód. Wsiedliśmy do niego i raz dwa byliśmy we właściwym miejscu. Zaopatrzeni przez niektórych w energetyki ruszyliśmy na podbój szczytu.

Większość trasy przeszliśmy drogą asfaltową, ale od czasu do czasu wchodziliśmy na kamieniste ścieżki, tzw. skrótowce. Nie były one takie złe, to znaczy chodziłam nie raz po bardziej wymagających. Po drodze gadaliśmy dosłownie o wszystkim i o niczym. Bardzo dobrze dobrana z nas grupa. A mnie dodatkowo cieszyło to, iż w razie konieczności reszta bez szemrania na mnie zaczekała.

W końcu po około dwugodzinnym marszu w górę naszym oczom ukazał się budynek schroniska na Magurce. A więc dotarliśmy do celu naszej wędrówki. Yupiii! Przyszedł czas na zasłużony odpoczynek.

Bardzo dawno temu trenowałam biegi narciarskie więc ten tego - coś dla mnie jak znalazł.


Lekko zmęczeni, ale szczęśliwi niczym szczypiorki na wiosnę zajęliśmy jedną z wolnych ławek przed schroniskiem. Wyciągnęłam moje bułki oraz Nokię, a upewniwszy się, iż jest zasięg, wysłałam SMSy z pozdrowieniami do najbliższych znajomych. I tak uzbierało ich się dosyć sporo, bo 15. Trochę żałowałam, iż nie mogę wysłać im żadnego zdjęcia, ale to nie ten typ telefonu. SMS musiał im wystarczyć. A zdjęcia zawsze mogę im pokazać po powrocie.

Kiedy trochę odpoczęliśmy i posililiśmy się (szczerze powiedziawszy to osobiście wyruszyłam w tą wędrówkę bez śniadania, więc bułka z serem gwałtownie zniknęła w mojej paszczy), a ja odczytałam wszystkie SMSy zwrotne, padła propozycja, aby iść jeszcze na pobliski Czupel (933 m. n. p. m.).
Na Czupel to ja dotąd co najwyżej wbiegałam w ramach Maratonu Trzech Jezior, i to od drugiej strony wzgórza. A ponieważ nie czułam się specjalnie zmęczona, postanowiłam iść z resztą grupy. To tylko kilka kilometrów więcej. Nie żałowałam tej decyzji. Tym bardziej, iż w trakcie tej wędrówki znalazłam niewielki, niepozorny kamyczek na leśnej ścieżce. Schowałam go do kieszeni z postanowieniem, iż przy najbliższej okazji dam go Księdzu Niosącemu Światło. Nie może iść w góry, więc niech ma chociaż ich namiastkę... Po drodze mijaliśmy takie interesujące kamienne obiekty. Spokojnie, kamyczek naprawdę jest z drogi, a nie z nich. Od dawna mnie one zaintrygowały, myślałam iż są one tylko od przeciwnej strony szczytu, ale okazuje się, iż nie.
Wkrótce dotarliśmy na szczyt, na który jak dotąd przyszło mi wbiegać. Mimo wszystko wolę wolniejszą wersję jego zdobywania. Jest zdecydowanie mniej wymagająca. Oczywiście zdjęcie grupowe musiało być.

Synkowi jednak to nie wystarczyło i postanowił wejść na jeszcze wyższy pułap...

A takie widoki mu się ukazały:

Podobno Tatry...
Chwila na odpoczynek i powoli zaczęliśmy kierować się ku drodze powrotnej tą samą ścieżką, która nas doprowadziła na Czupel. Kiedy na naszych zegarkach pojawiła się godzina piętnasta, ten kto miał wyciągnął różaniec, aby odmówić Koronkę do Bożego Miłosierdzia. Było nas pięcioro, więc dla wszystkich wypadło po dziesiątce. Turyści różnie reagowali, ale raczej to były pozytywne reakcje. Na polanie przy schronisku odbiliśmy na szlak, który przywiódł nas na Magurkę. Po drodze jeszcze ostatni rzut oka na poniższe widoki i powoli zaczęliśmy schodzić w dół, gdzie czekał na nas samochód Madziałka.
Zejście ze szczytu poszło nam sprawniej niż wejście na niego, ale też trzeba było bardziej się skupić, aby nie wywinąć przysłowiowego orła. prawdopodobnie któryś z chłopców pomógłby mi wstać i się pozbierać, ale lepiej zapobiegać niż leczyć. Na szczęście obyło się bez ani jednej wywrotki w moim wydaniu. Schowany w kieszeni kamyczek radośnie podskakiwał w mojej kieszeni, a ja, o dziwo, wcale nie odczuwałam jakiegoś dużego zmęczenia. U podnóża obejrzałam się za siebie - i w zasadzie nie potrafiłabym określić, czy bardziej wolę Magurkę w wersji zimowej czy letniej, bo każda ma swój urok, ale też wspinaczka na nią w danej porze roku ma tak samo plusy, jak i minusy. Teraz każdy z nas przybił sobie "piątkę" i pogratulował sobie wejścia na dwa szczyty i zejścia z nich.
Po tak udanej wyprawie wróciliśmy na chwilę do rodzinnego domu Madziołka, gdzie na werandzie już czekał na nas grill oraz smakołyki na nie. Rozsiedliśmy się za stołem, a nasi dzielni chłopcy zabrali się za przygotowanie kiełbasek. Dodatkowo mama Madziałka poczęstowała nas domową szarlotką oraz zimną lemoniadą.

Czas mijał nam na rozmowie, śmiechach i chichach. choćby nikt nie zauważył, iż czas nieubłagalnie uciekał i niedługo na zegarkach pojawiła się godzina 20. Na szczęście Madziałek wracał do S-ca (nie tylko ja nie mam jeszcze zaliczonej historii filozofii), a iż była samochodem, to zaoferowała, iż będzie naszym szoferem. Byłam jej za to bardzo wdzięczna - przynajmniej nie trzeba było kombinować z ogarnięciem pociągu powrotnego. I na pewno byłam w domu szybciej.
Dzisiaj zajrzałam na chwilę do księdza do szpitala zobaczyć jak się czuje. adekwatnie to już na dniach wychodzi. Przy okazji pokazałam mu kilka zdjęć prezentujących górskie krajobrazy. Daleko im co prawda do idealności, ale i tak się cieszył. Mam wrażenie, iż on by się cieszył choćby wtedy, gdybym mu pokazała całkowicie zamazane kadry. Widać to było po jego oczach. I po lekkim uśmiechu. Ale tak, chociaż na twarzy widać było zmęczenie, to oczy śmiały się jak najbardziej szczerze. Zresztą sam mówił zaledwie trzy tygodnie wcześniej na kazaniu, iż to z nich można najwięcej wyczytać o duszy człowieka.
Ja wiem, iż Magurce i Czuplowi daleko do tych jego Dolomitów, ale na razie to chyba szczyt moich aktualnych możliwości. Kiedy go za to przeprosiłam to kazał mi się nie przejmować. Beskid Mały też może być. W końcu to tak jakby mój osobisty Mont Everest. Prawie a zapomniałam o kamyczku w mojej kieszeni. Tym bardziej, iż przyszła siostra księdza i zamieniła ze mną kilka zdań. Wiecie, chciałam zapytać ją co tak adekwatnie z nim jest, ale chyba podświadomie bałam się usłyszeć prawdy. Na szczęście przed wyjściem odruchowo włożyłam rękę do kieszeni i palcami przejechałam po chropowatej powierzchni. Ale potem już iść. Pora wizyt dobiegała końca, a i wiadomości do poprawki z filozofii (Jesu, jak ja podołam tym dwóm kolokwium na raz?) same nie wejdą mi do głowy. I jeszcze wypada przejrzeć notatki z ostatnich dwóch lat do obrony z Nauk o Rodzinie. Tak sobie myślę, iż to dopiero jest prawdziwy Mont Everest do zdobycia.