W czasie mojej edukacji wielokrotnie mi zarzucano, iż mam łatwiej, bo nie muszę pisać manualnie sprawdzianów, a jak już to mogę je pisać w nieskończoność. I o ile ten zarzut z ust dzieciaków z pierwszych trzech klas jeszcze mogę jakoś wytłumaczyć pewną niewiedzą w tym wieku, o tyle usłyszenie go od 23 latka, który powinien logicznie pomyśleć, już nie do końca.
Szkoda tylko, iż nie pomyślał on o tym, iż jest to po prostu wyrównywanie szans, których pozbawiło mnie moje schorzenie. Że gdybym pisała manualnie kolokwia, to nie wiem, czy bym je napisała, pewnie nie. Że choćby wydłużony czas jest wynikiem ograniczeń narzuconych mi przez ciało. Że dostosowań na studia nie dostałam w gratisie, każde musiałam uargumentować. Ja naprawdę oddałabym je wszystkie, gdyby mi się polepszyło. Więc po co ta scena zazdrości? Sama nie wiem.
Ostatnie zaległe kolokwium z zeszłego tygodnia zdane. Jutro pierwszy egzamin. Och, a potem bite dwa tygodnie dzień w dzień coś. A z tyłu głowy pojawia się pytanie, czy dam radę. Dam, może nie będzie samych piątek, ale dam.
Z tego wszystkiego nie poszłam do Księdza i nie złożyłam mu życzeń ani nie dałam kartki rocznicowej. Jutro to zrobię. A dzisiaj musi zadowolić się SMSem z życzeniami.