
Podczas tegorocznego Wielkiego Postu Ksiądz Niosący Światło wielokrotnie pytał mnie, myślę iż też po trochu w żartach, czy nie wybieram się czasami na tegoroczną miejską Ekstremalną Drogę Krzyżową. Zaczęło się od niewinnej rozmowy na temat tegorocznej pieszej pielgrzymki do Częstochowy. Na pytanie, czy idę, odpowiedziałam mu, iż raczej tak (pominęłam tylko to, iż ksiądz Jacek od salezjanów w sąsiednim mieście za bardzo we mnie uwierzył i zaproponował mi pójście z nimi w pielgrzymce, która idzie ciut wcześniej, najwyżej pójdę w obydwóch, o ile wrócę na czas z Rzymu). Mimowolnie rzucił, iż skoro tak lubię chodzić, to może poszłabym na naszą miejską nocną Ekstremalną Drogę Krzyżową. Tylko uśmiechnęłam się i odpowiedziałam mu, iż raczej nie przejdę tych planowych 45 km, ale żeby nie było, to w tym roku też idę na studencką nocną Drogę Krzyżową organizowaną przez Duszpasterstwo Akademickie, do którego należę - tym razem ok. 20 km po K-cach. Jak na moje możliwości to jest akurat.
Myślałam, iż temat został zamknięty. Ksiądz przez lata miał do czynienia z ludźmi z moim schorzeniem, wie więc, iż moje mięśnie, stawy i cały organizm pracują nieco inaczej, niż u innych, sprawnych ludzi. A mimo to, przynajmniej raz na tydzień pojawiało się z jego strony pytanie, czy idę. Ja tylko czkałam, aż dopowie, iż on idzie, a to już by było z jego strony mało rozsądne. I jak na początku zarzekałam się, iż na pewno nie, tak z czasem w mojej głowie pojawiła się myśl - a jakby spróbować... W tym celu przez dwie soboty poprzedzające wydarzenie wędrowałam trasą EDK. Za pierwszym razem pokonałam ok. 30 km, za drugim kilka więcej, i to tylko dlatego, iż nie potrafiłam odnaleźć jednej drogi (tudzież pani z pieskiem na spacerze postraszyła mnie policją). Dalej byłam sceptycznie nastawiona do tego pomysłu i niemal do ostatniego dnia się wahałam.
A jednak poszłam. Najpierw jednak z drugim rokiem bierzmowanych poprowadziliśmy rozważania przedostatniej w tym roku Drogi Krzyżowej. Tym razem opierała się ona na listach napisanych przez błogosławionego Pier Giorgia Frassatiego. Co prawda przez korki trochę się spóźniłam na początek, ale cały tekst miał też ksiądz i to on pilnował, aby wszystko jakoś poszło. Ja dotarłam dopiero na Stację IV. Potem wróciłam do domu, aby zostawić plecak z rzeczami z uczelni i wziąć ten spakowany na EDK, a także aby zjeść obiad (wszak czekała mnie cała noc na nogach). Nie byłam przez to na Mszy rozpoczynającej wydarzenie, a przez to nie wiedziałam, czy wszyscy już poszli, nie chciałam też iść pod kościół, z którego wyruszali, bo gdyby moje wątpliwości okazały się prawdziwe, to niepotrzebnie bym szła. Stacja pierwsza i tak była 1,2 km dalej i tam też skierowałam swoje kroki. Zaczęło kropić - co spowodowało u mnie sceptycyzm. Ale dałam pogodzie szansę i nie zawróciłam. To była dobra decyzja - reszta trasy upłynęła w ładnej i zachęcającej do wędrówki aurze pogodowej. Do Stacji Drugiej oglądałam się, czy ktoś nie idzie. Ale nie było ani jednej żywej duszy wyglądającej na uczestnika EDK. Moje przypuszczenia, iż reszta już dawno poszła przybierały na mocy. Ale do czasu.
Na Stacji Trzeciej zaczęli pojawiać się pierwsi pielgrzymi, a na Czwartej (czyli na ok. 6 km trasy) "dogonił" mnie cały peleton z księdzem Pawłem na czele. Wydaje mi się, iż wraz z Księdzem Niosącym Światło brali możliwość, iż jednak mogę wpaść na pomysł, bo jedyne co powiedział, to to, iż chyba musi mi się nudzić w domu. Chociaż jak wychodziłam na szlak było względnie jasno, to z każdą chwilą mrok coraz bardziej spowijał świat. Niby miałam czołówkę i kamizelkę odblaskową, niby mniej więcej znałam trasę, ale i tak czułam niepokój, w końcu to moja pierwsza tak długa wędrówka, w dodatku w nocy. Dlatego starałam się dotrzymywać kroku reszcie. Na tyle, na ile było to możliwe. Bardzo gwałtownie moim towarzyszem został też nastoletni Olek, niezwykle empatyczny i uczynny chłopiec, który towarzyszył mi w tej wędrówce już do końca.
Grupa wyprzedziła nas na 5 kilometrowym odcinku pomiędzy stacją VI a VII. Jeszcze na nas czekali pod kościołem św. Marcina w Wojkowicach Kościelnych na 15 kilometrze drogi (czyli w ok 1/3 całości), potem jednak nie mogliśmy już ich dogonić. Jeszcze przed Wojkowicami Kościelnymi do naszego duetu dołączyła bardzo sympatyczna pani D., którą znam już z kościoła. Z kolei gdzieś w połowie 5 kilometrowego odcinka między VII, a VIII Stacją dołączył do nas jeszcze pewien pan A., który już nie dawał rady z tempem reszty. I w takim własnym czteroosobowym sympatycznym składzie dotarliśmy do końca drogi.
![]() |
Najlepsza ekipa do wędrowania o każdej porze nocy i dnia (pod Stacją XI, około godziny 7:30 rano) |
Zanim jednak dotarliśmy do końca, czekało nas jeszcze wiele kilometrów i wiele godzin do przejścia. Czekało nas niewielkie wzniesienie, główna ulica dzielnicy, las, kamieniołom, łąki, droga wzdłuż torów kolejowych, zbiornika wodnego, autostrady. Jednak większość ścieżki wiodła chodnikiem. Co nie oznacza, iż nie musieliśmy uważać. Jak to mówi Ksiądz Niosący Światło - rozsądek nade wszystko.
Na każdej stacji staraliśmy się chociaż na chwilę usiąść, aby dać odpoczynek i wytchnienie naszym zmęczonym nogom. Na szczęście niemal zawsze była jakaś ławeczka albo murek, na którym było to możliwe. Przed wyjściem na trasę Drogi Krzyżowej wydrukowałam sobie wszystkie przewidziane na tegoroczną jej edycję rozważania. Teoretycznie można było ściągnąć odpowiednią aplikację, no ale ja dalej działam na prehistorycznej Nokii. le Olo i pani D. miały ją pobrane, dzięki czemu mogliśmy te rozważania po prostu odsłuchać.
W założeniu całą trasę powinniśmy przebyć w ciszy, ale skończyło się na tym, iż w pewnym momencie zaczęliśmy choćby śpiewać sobie "Gorzkie Żale". O toczonych bez przerwy rozmowach nie wspominając. Ale o tym cicho, byle księża się nie dowiedzieli. Myślicie, iż Bóg się za to na nas "obrazi"? o ile to tylko miało nam pomóc, to czemu nie.
Około godziny 5 rano byliśmy w 2/3 trasy. Akurat zaczęło już świtać, ptaszki zaczęły śpiewać, a my pod kościołem pw. Marii Magdaleny odprawialiśmy XI Stację. Przed nami było ostatnich 14 kilometrów i kilkaset metrów drogi. Wiecie, jakoś ta myśl dodawała mi tak bardzo potrzebnych sił. Tym bardziej, iż musiałam pokonać ten odcinek, na którym ostatnio poległam. A nie, przepraszam. Wcale nie musiałam, a chciałam. Na szczęście dzięki mojej ekipie udało mi się to w miarę sprawnie. Nie, nie będę mówiła, iż nie byłam zmęczona, bo byłam. Ale jakaś wewnętrzna siła pchała mnie do przodu.
Dochodząc do znajdującego się na 37 kilometrze sanktuarium św. Antoniego (Stacja XII) czułam się tak, jakbym już była na mecie. Niby zostało jeszcze tych ostatnich 8 kilometrów, ale wiedziałam, iż teraz choćby o ile nie będę miała siły dojść, to będę miała większą możliwość przejechać brakujący odcinek autobusem. Tak się jednak nie stało, a ja znalazłam choćby siłę na wejście na gołonoskie wzgórze po licznych schodach. Przed laty miała na nie pielgrzymować sama Jadwiga królowa, a tam gdzie stanęła, miał wyrosnąć kwiat. Tak mówi legenda. Pod naszymi stopami nie wyrastały kwiaty, ale i tak byliśmy szczęśliwi, iż dotarliśmy pod sanktuarium. Potem jeszcze trzeba było zejść z tego wzgórz, ale i z tym daliśmy radę. Następnie poszliśmy pod parafię Ola, gdzie była Stacja XII (38 i coś km). Tam czekała na nas jego mama, która przeszła z naszą grupą ostatnie 7 kilometrów drogi.

Ostatnie dwie Stacje były już prawie w centrum miasta. Aby do nich dotrzeć musieliśmy przedrzeć się przez lasek i osiedle domków jednorodzinnych. Ze względu na zmęczenie było to coraz trudniejsze, ale znowu człowiek zacisnął zęby i doszedł do nich.
Po ostatniej stacji mieliśmy do przejścia jeszcze ok. 500 m. do kościoła, z którego nastąpił wymarsz na trasę. My do mety dotarliśmy tuż po godzinie 10 (niektórzy byli już o 5 rano). Na progu świątyni czekał już na nas Ksiądz Niosący Światło z termosem z ciepłą herbatą (mam nadzieję, iż nie siedział od godziny 5, chociaż kto go tam wie). Hmmm... tak adekwatnie to wtedy uświadomiłam sobie, iż od owej godziny 18 poprzedniego dnia nic jeszcze nie jadłam. Na szczęście gdzieś na dnie plecaka miałam jakieś kanapki z serem. Na zakończenie podziękowaliśmy sobie za wspólną wędrówkę, bo myślę, iż stworzyliśmy całkiem niezłą i zgraną ekipę. I może i dotarliśmy na końcu, ale każdy z nas doszedł do celu.
Kiedy tak siedziałam na schodach kościoła, gdzie kończyła się trasa EDK z kubkiem herbaty w dłoni (albo na stopniu schodów) i bułką, przysiadł się do mnie ksiądz. Chciał mi pogratulować, ale i zapytać się, jak było. Nie ukrywałam, iż łatwo nie było, iż były chwilę zwątpienia i zmęczenia, ale jakoś się udało przejść tych 45 kilometrów. Roześmiał się i przyznał, iż nie wątpił, iż mi się to uda. Tak jak dojść na Jasną Górę. I jeszcze dodał, iż hasło tegorocznej Ekstremalnej Drogi Krzyżowej, "Nie ma, iż się nie da", doskonale do mnie pasuje. A mnie się w tym momencie przypomniało, iż moje świadectwo z ŚDMu w Krakowie dotyczące wolontariatu otrzymało właśnie taki tytuł - "Nie ma, iż się nie da". Może więc coś w tym jest?
I jeszcze jedno wspomnienie - kiedy wikariuszem w mojej macierzystej parafii był Boski Oski, to niemal co roku poruszał temat zorganizowania miejskiej Ekstremalnej Drogi Krzyżowej. Na poruszaniu tematu się skończyło. Dlaczego? Mogę się tylko domyślać. Nocna Ekstremalna Droga Krzyżowa w takiej postaci, w jakiej jest pojawiła się wraz z przeniesieniem Księdza Niosącego Światło na parafię w naszym mieście. W pierwszym roku nie zorganizował jej, bo pandemia szalała, ale od 2021 roku odbywa się ona co rok. A ksiądz, choćby o ile nie idzie, to szczerze kibicuje każdemu, kto wybiera się na tą drogę. Odpowiedni człowiek na odpowiednim miejscu. A ja tylko żałuję, iż nie poznałam go wtedy, gdy ją tworzył, bo może pozwoliłby mi pomóc w tym sobie? Ale tego już się nie dowiem.

Hmmm... "Nie ma, iż się nie da" - warto zapamiętać na te chwile, w których dotknie człowieka jakieś zwątpienie w to, co robi.
P.S. Większość mijanych obiektów, przy których usytuowano poszczególne stacje Drogi Krzyżowej (za dnia) pokazałam w >>tym<< wpisie.